Kampanijne boje, kampanijne znoje

   W minionym tygodniu mieliśmy okazję być świadkami różnego rodzaju interesujących, żeby nie rzec hmm… ekscentrycznych, wypowiedzi tudzież nagłych odkryć poczynionych przez tego czy innego polityka. Wyjątkowe miejsce w tego rodzaju zestawieniu musi zająć kampania samorządowa ze szczególnym uwzględnieniem jej „stolicznajej” odsłony (bo przecież nikogo nie jest w stanie na dłużej niż 5 sekund zainteresować jakowaś kolejna, dość mocno notabene zdziczała, kandydatka na prezydenta prapiastowsko-śląskiej stolicy z klanu miejscowych kamieniczników, nie tak dawno zapowiadająca z wielką emfazą i zaangażowaniem zasłużonemu rodzicielowi obecnego premiera, że ów ponownie „będzie siedział”, prezentująca się zresztą w swojej niezwykle bogatej podsejmowo-ulicznej działalności niczym nieślubna córka ostatniej nadziei medialnych bojowników o wolność i demokrację pod postacią pana „Wojtka” Manna, który choć z narastającym niesmakiem, nadal zwykł jednak odbierać od swych reżymowych przełożonych wypłatę za swoje niezwykle buntownicze wyczyny antenowe). Rosnące rozbawienie musi tu budzić sposób, w jaki „kułalicyjny” kandydat po okresie pozostawania w błogim przeświadczeniu bycia skazanym na sukces w leminżym mateczniku, usiłuje co rusz nadrobić poniesione straty, spowodowane m. in. włóczeniem się wzorem Misia o Bardzo Małym Rozumku po znajomych pasiekach tudzież wysiadywaniem niczym jaja ulubionej ławeczki w ramach „spontanicznych” spotkań z działaczami własnej matki-partii. Okazuje się, że nagłe wolty w prezentowanych poglądach na takie bądź inne zagadnienie, nie są jedynie domeną partyjnego lidera, który swego czasu namaścił pięknego Rafałka do kandydowania na stołek po niesławnej pamięci Hance, kto wie czy nie zadając mu tym samym swoistego pocałunku politycznej śmierci.
   Oto jednego dnia dowiadujemy się, że jakiekolwiek pomysły na poprawienie komunikacji w stolicy, czy to poprzez budowę kolejnych linii metra, czy też postawienie dodatkowych mostów łączących brzegi Wisły, to „mrzonka” i „pisoski populizm” bo przecież dobrze jest tak jak było, a do lepszego skomunikowania oddzielonych rzeką części stolicy w zupełności wystarczy przerzucenie przez nią kładki rowerowej, dla lepszego efektu pomalowanej w kolory - chwilowo zwiniętej do magazynu - tradycyjnej warszawskiej tęczy, aby kolejnego ranka dowiedzieć się, że mimo iż komunikacja w Warszawie działa „świetnie”, to pod światłym zarządem kolejnego złotego chłoptasia z platfusistowskiej stajni, może jednak działać „jeszcze świetniej”. Aż strach się bać co to się wtedy będzie działo – z tego dobrobytu chyba się już całkiem warszawiakom mogą poplątać systemy wartości i tłumnie jak nigdy będą mieli okazję ruszyć na kolejne firmowane przez imć OMC prezydenta parady równości tudzież inne marsze w obronie zagrożonej demokracji w sytuacji gdy inne, pomniejsze problemy ich dnia codziennego zwyczajnie rozpłyną się niczym kamfora. O „patetycznej megalomanii” w rządowych pomysłach na budowę CPK, w sytuacji gdy przecież tuż za miedzą już-już nasi odwieczni przyjaciele i mecenasi mają otwierać swój własny port lotniczy, póki co nasz kandydat postanowił taktycznie zamilczeć. Jednak jego własny sztab wsparty w ostatnich tygodniach wybitną osobą czołowego partyjnego pizdeusza, który swego czasu zasłynął był pełnieniem niewdzięcznej roli rzecznika rządu, tłumaczącego z kopaczowego na nasze kolejne wybryki tudzież bon-moty sprzątającej po niesławnej pamięci pseudopiłkarzyku nieszczęsnej pani ex-premier, nie ustaje w swoich codziennych, heroicznych wysiłkach budowania rzeczywistości alternatywnej wobec tyleż opresyjnego, co znienawidzonego „Państwa Pisss” (nie zapomnieć o odpowiednio zaznaczonym werbalnie wysyczeniu owej nowatorskiej nazwy, w zamyśle jej twórców podkreślającej jej wężowo-żmijowe konotacje).
   Kolejny futurystyczny happening z cyklu „kiedy wygramy wybory” w wykonaniu Schrecklich Scheta wraz ze świtą odbył się dla odmiany w towarzystwie tęczowego prezydenta Poznania (brakuje słów aby ująć jakąż to chlubę stanowi ów pan dla wielkopolskiej stolicy), który ogłosił wszem i wobec pomysł na kolejny program edukacyjny pt. „aby dzieci miały bliżej do szkoły”, tak by rodzice nie musieli dłużej ich do owych szkół dowozić i – co chyba najważniejsze w ramach „uświetniania” już i bez tego wystarczająco świetnej komunikacji (pod zarządem „kułalicyjnych” włodarzy miast, rzecz jasna, na „pisoskiej prowincji” sytuacja wygląda wręcz odwrotnie, żeby nie powiedzieć katastrofalnie, zwłaszcza podczas rozlicznych rajdów-przejazdów kolumn rządowych), nie wspominając o obowiązkowej walce z wszechobecnym smogiem – nie generowali korków. Nikt nie zechciał przy tejże okazji bliżej sprecyzować czy po owym legendarnym już powrocie do tak umiłowanej władzy platfusistowska szajka wraz z przybudówkami będzie otwierać te szkoły, które przez 8 lat swoich świetlanych rządów z taką pieczołowitością zamykała, czy też może będzie obowiązkowo przesiedlała dzieci do przyszkolnych internatów, a może całe rodziny do pobliskich szkołom, nowowybudowanych przez tradycyjnych krewnych i znajomych, osiedli deweloperskich, czy może jednak to mobilne szkoły na wozach drabiniastych będą dojeżdżały do uczniów – to wszystko zostało owiane mgiełką tajemnicy, w domyśle aby zmylić nieco kaczystowskiego wroga i zapobiec jego niecnym knowaniom. Jednak – co boli – zarówno poczynania jak również tychże poczynań zapowiedzi w wykonaniu całego postudeckiego zaplecza obecnej opozycji rażą wtórnością, brakiem przekonania malującym się na twarzach posłów-sprawozdawców i wyraźnym zblazowaniem, prezentowanym zwłaszcza przez wspomnianego akapit powyżej „czołowego kandydata”, który najwyraźniej wzorem nieodżałowanego Bredka Kompromitowskiego, przyjął w obliczu swoich dotychczasowych wiekopomnych dokonań (wśród których niebagatelne miejsce zająć musi pisanie donosów na własny kraj tudzież przygotowywanie antypolskich rezolucji dla brukselskich urzędasów) postawę, że jemu się wspomniany stołeczny urząd zwyczajnie (niejako właśnie „z urzędu”) należy, a cała ta kampania właściwie potrzebna jest psu na budę. Stąd właśnie płynie widoczna gołym okiem reaktywność podejmowanych „akcji”, brak entuzjazmu zarówno wśród „działaczy” jak i „prostego ludu” niezbyt tłumnie ściągającego na „spotkania z wyborcami” i – zadeklarowany już jakiś czas temu przez głównego bohatera tej farsy – ogólny „brak pomysłu na Warszawę”.
   Do tego dochodzi jeszcze nieszczęsna kwestia powołania komisji śledczej ds. zbadania nieprawidłowości przy rozliczaniu podatku VAT, którą zdaje się obóz rządzący planuje dobić opozycję jeszcze przed wyborami samorządowymi. Oto pewien niezwykle sympatyczny pan, oddelegowany do owego gremium z zamierającej w swej szczątkowej postaci partyjki z kropką w nazwie, raczył orzec, że rolą komisji jest przede wszystkim wyciągnąć ze zjawiska wyłudzeń podatkowych nauki, tak aby stworzyć regulacje służące przede wszystkim temu, by uniknąć podobnego procederu w przyszłości (nie wiem jak Państwo, ale osobiście mam przy tej okazji nieodparte wrażenie, że gdzieś już chyba coś podobnego na przestrzeni lat słyszałem). Druga pani z tej samej kanapowej jaczejki o wdzięcznym dwuczłonowym nazwisku (podobnie jak w przypadku innych pań z owego egzotycznego ugrupowania jest to jakiś rodzaj partyjnej tradycji, podobnie jak to, że przynajmniej jeden z owych „członów” musi brzmieć z cudzoziemska) i równie wdzięcznej, dość hmm… niech ponownie będzie, że ekscentrycznej fizjonomii, postanowiła dla odmiany w studiu telewizyjnym wypowiedzieć się w temacie braku kompetencji przewodniczącego tejże komisji w przedmiocie sprawy ze względu na brak posiadania kierunkowego wykształcenia ekonomicznego (pan poseł Horała jest z wykształcenia politologiem). Otóż należałoby niezwykle nowoczesnym państwu wyjaśnić, że najskuteczniejszym sposobem na uniknięcie podobnych podatkowych „błędów i wypaczeń” w przyszłości będzie przykładne ukaranie ich sprawców z przeszłości, tak aby pozbawić bezpośrednio zainteresowanych wszechobecnego poczucia bezkarności, towarzyszącego do tej pory osobom ze środowiska ich potencjalnym naśladowców, natomiast co do kompetencji „ekonomicznych” tego czy innego posła, to większych ekspertów w owych tematach niźli sam Swawolny Ryszard tudzież - powołany przez niego na owo stanowisko - były już skarbnik jego do niedawna własnej partii (co ciekawe – małżonek samej Myszykiszki, piastującej obecnie stołek przewodniczącej - grupującego jej członków - jakże znamienitego klubu parlamentarnego, obfitującego w same tuzy polskiego życia politycznego o prezentowanych jakże wielu talentach, której do spóły z Kasią Prymuską udało się zresztą nie tak dawno - poniekąd w rewanżu - wysiudać z siodła Pechowego Ryśka), który utracił był ową funkcję w wyniku błędnie dokonanego przelewu, w rezultacie którego to „faux pas” PKW była zmuszona odebrać temuż - wprowadzającemu wzorem palikociarskiej trzódki na nasze krajowe podwórko „taką niezwykłą świeżość” - ugrupowaniu tak ciężko wywalczone (10% poparcia w sondażach na samym starcie, jeszcze przed powołaniem właściwego ugrupowania) dopłaty z budżetu państwa, trudno byłoby doprawdy znaleźć. W związku z tym póki co musimy pożywić się tym, co mamy. Aczkolwiek jako społeczeństwo z utęsknieniem oczekujemy kolejnych murowanych kandydatur z ramienia - powołanych do ichże bezbłędnego typowania - „macherów z zaplecza”.