W ostatnich tygodniach w tym miejscu pisałem głównie o Parlamencie Europejskim – układzie sił, stanowiskach dla przedstawicieli poszczególnych narodów i partycypacji we władzach europarlamentarnych komisji czy struktur odpowiedzialnych w PE za kontakty międzynarodowe. To temat mało znany w Polsce i warty kontynuacji, bo przecież od niemal sześciu lat każda unijna dyrektywa musi mieć akceptację PE, aby weszła w życie – a jak wiadomo w Brukseli i Strasburgu są podejmowane decyzje, które w dużym stopniu przecież dotyczą Polski, skoro przeszło 2/3 naszego prawa(!) to kopia regulacji unijnych.
Ale dziś przerywam ten serial o europejskich rozgrywkach politycznych i udziale poszczególnych nacji w strukturach unijnej władzy. Przerywam, bo za parę dni wybory, a one rozstrzygną kształt polskiej polityki, w tym polityki międzynarodowej na całe lata. Patrzę na to z pozycji kogoś, kto od 11 lat reprezentuje Polskę w jednej z najważniejszych instytucji Unii Europejskiej. Wiem doskonale, że UE to ramy obrazu, który i tak jest malowany przez kraje członkowskie. Zatem kluczowe znaczenie ma, co będą robić rządy poszczególnych państw w zakresie wzmacniania – lub osłabiania ‒ swojej pozycji na arenie międzynarodowej. Owszem, największą rolę w Unii odgrywają Niemcy i Francja, ale przecież nie można z tego wyciągnąć wniosku, że odpowiedzią na to będzie opuszczenie rąk, rezygnacja z własnych planów politycznych, zaniechanie własnych ambicji czy swoisty „imposybilizm”, polegający na gdakaniu, że „i tak się nic nie da zrobić”.
Ostatnio w sobotę (17 października) wystąpiłem w „Debacie TVP Info”, gdzie przedstawiciel PO, europoseł tej partii powtarzał niczym katarynka, że właśnie „ nic się nie da zdziałać”. Ten charakterystyczny minimalizm rządów PO-PSL w obszarze polityki zagranicznej (ale przecież także na wielu innych polach aktywności, czy raczej braku aktywności) trzeba wziąć pod uwagę w czasie głosowania w najbliższą niedzielę. Retoryczne pytanie: czy chcemy kontynuacji braku ambitnej polityki zagranicznej, kontynuacji marazmu, przyklejania się do Berlina bez żadnego „skwitowania” tej polityki przez RFN, poza awansem Tuska? Czy też może jednak chcemy silnego polskiego państwa z realną, suwerenną polityką zagraniczną?
To prosty wybór. Czy wystarczy nam państwo polskie, które na arenie międzynarodowej jest papugą większych od nas krajów, a zwłaszcza jednego, czy też może mamy większe ambicje?
A może warto postawić to pytanie inaczej. Czy chcemy być w Europie szanowani? Czy tylko poklepywani po plecach przy kamerach? Bo w Europie – i Zachodniej i Wschodniej – szanuje się wyłącznie tych, którzy sami siebie szanują. Wśród bliższych i dalszych naszych sąsiadów respekt budzą wyłącznie te państwa, które jasno definiują swoje interesy narodowe w obszarze gospodarki i polityki zewnętrznej oraz nie tylko je artykułują, ale także potrafią ich bronić i je zrealizować.
„Respekt” ‒ to określenie publicystyczne. W praktyce politycznej oznacza ono konieczność negocjacji z takim państwem, które nie zapomina o własnych interesach, które nie ukrywa, że je ma i nie ogranicza się do roli li tylko klakiera. Kraj, który wiadomo z góry, że zagłosuje „jak trzeba” i poprze „kogo trzeba”, nie jest partnerem w rozmowach ‒ tylko, by użyć określenia Lenina, „pożytecznym idiotą”. Takie państwa ‒ które same sobie amputują prawo do wpływania na swoje losy w otoczeniu narodowym – nie są partnerem do rozmowy, budzą politowanie jako niezdolne do realnego udziału w międzynarodowych rozgrywkach.
Czy będziemy dalej takim krajem, rozstrzygnie się już za parę dni. Polacy oczywiście mogą wybrać inny wariant obecności w polityce zewnętrznej. Obecności aktywnej i partnerskiej. Tak będzie, gdy postawimy na wizję państwa, które nie redukuje (!) samo siebie w autodestrukcyjny sposób, swojego potencjału i siły w polityce międzynarodowej.
Bo przecież Polska, będąc szóstym co do wielkości krajem Unii Europejskiej, zasługuje na wielką politykę, a nie na „polityczkę”. Jesteśmy Rzeczpospolitą Polską, państwem blisko 40 milionowym, z 20 milionową diasporą, państwem o znaczącym potencjale (co nie znaczy jeszcze realnej pozycji) gospodarczym, bez konfliktów na tle narodowościowym z poprawnymi, a przeważnie dobrymi lub bardzo dobrym relacjami ze wszystkimi sąsiadami (poza jednym). Tak właśnie ‒ jako bardzo istotny punkt odniesienia dla Europy – powinniśmy siebie traktować, a nie jako kraj z paromilionową ludnością i niewygórowanymi ambicjami.
Właśnie dlatego 25 października trzeba postawić na Polskę silną, którą symbolizuje Prawo i Sprawiedliwość, a nie Polskę słabą.
*felieton ukazał się w „Gazecie Polskiej” (21.10.2015)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 746