Wpływów niemieckich nie ma co demonizować, ale ich nie zauważać – to naiwność. Po części wynikają one z oczywistego faktu, że Niemcy są po prostu najzamożniejszym państwem w UE. Po części jednak są one efektem tego, iż nasi zachodni sąsiedzi posiadają rozwinięty „instynkt państwowy”, który nakazuje im po prostu zabiegać o własny interes narodowy.
Niemcy dawno wyzbyły się kompleksu II wojny światowej. Młodzi obywatele RFN – co pokazują badania przedstawione w ostatnim numerze „Der Spiegel” ‒ w ogóle o tym nie myślą. Z tych samych badań skądinąd wynika coś, co przedtem nie istniało bądź było starannie skrywane: poczucie dumy z tego, że jest się Niemcem. Chyba po raz pierwszy spektakularnie ujawniło się to w czasie piłkarskich mistrzostw świata, w których Niemcy były gospodarzem (rok 2006) i zajęły w nich trzecie miejsce: setki tysięcy niemieckich flag, dzierżonych głównie przez ludzi młodych i nagle odnalezione poczucie wspólnoty. Wcześniej, z powodu politycznej poprawności, związanej ze zbrodniami niemieckimi w latach 1933-1945, nie był to temat w ogóle obecny w mediach.
Niemcy wiedzą, że prawo kształtuje świadomość i potwierdza siłę – lub jej brak – jednostki lub wspólnoty. Także to międzynarodowe. Stąd też unijny Traktat Nicejski, w którym pozycja Berlina w strukturach UE określana była 29 głosami w Radzie Europejskiej – dla porównania Warszawa dysponowała aż 27 – został wyparty przez Traktat Lizboński, który ilość głosów w RE uzależnia już bezpośrednio od potencjału demograficznego, co oczywiście uprzywilejowuje Niemcy.
Praktyczne, pod względem formalno-prawnym, ograniczenie instytucji weta w procesie decyzyjnym Unii Europejskiej, też nie przypadkiem sprzyja Berlinowi. Wykreowanie instrumentu blokującego poczynania większości przez mniejszość jest w praktyce skrajnie trudne, co też nie jest nieumyślne i jest korzystne dla RFN. Argument, że ten medal ma dwie strony i, że Niemcy również mogą znaleźć się, w takiej czy innej sprawie w układzie mniejszościowym, jest kompletną political fiction i odbiega od politycznej praktyki. Bo to oni tworzą euromainstream, stanowią jego oś. Skądinąd nawoływania, aby Polska znalazła się w owym europejskim mainstreamie oznaczają właśnie zgodę na niemiecką supremację polityczną, z czego część autorów owych apeli zdaje sobie sprawę, a reszta czyni to z bezrefleksyjności.
Przedstawiłem powyżej, że unijne prawo i traktaty są instrumentem potwierdzającym, ale też gwarantującym realne wpływy RFN w politycznej Europie. Drugim obszarem są finanse. To charakterystyczne, że w Parlamencie Europejskim przedstawiciele Niemiec skutecznie obsadzają stanowiska, które związane są z unijnym budżetem. W zeszłej kadencji (2009-2014) PE w COCOBU (Komisji Kontroli Budżetu) przewodniczącym był Niemiec, ale stanowiska koordynatorów trzech największych ówczesnych frakcji: chadeków, socjalistów i liberałów też były w niemieckich rękach. Dziś przewodniczącą jest zresztą też Niemka. Sprawozdawcą większości kluczowych raportów dotyczących wieloletnich budżetów Unii w ostatnich pięciu latach był również Niemiec. Eurodeputowany PO (nazwiska nie ujawnię, bo Platforma jest w jednej frakcji w PE z CDU-CSU) skarżył mi się, że w administracji europarlamentarnej Komisji Budżetowej wszystkie wyższe stanowiska zajmują Niemcy.
Poza prawem i budżetem Niemcy starają się mieć decydujący wpływ na obsadzanie stanowisk stricte politycznych. Na ostatnie cztery dwuipółletnie kadencje przewodniczącego Parlamentu Europejskiego trzykrotnie sprawowali je (również obecnie) Niemcy. Oznacza to kierowanie europarlamentem przez 7,5 roku na 10 lat (2007-2017).
Na koniec coś bardziej optymistycznego dla zwolenników zachowania balance of power na Starym Kontynencie: Niemcy jednak nie wszystko wygrywają, bo znajdujący się zresztą u nich Europejski Bank Centralny, kierowany przez Włocha prowadził w ostatnich latach politykę ratowania krajów Europy Południowej wyraźnie wbrew Berlinowi.
* tekst ukazał się w „Nowym Państwie” (02.12.2014)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 1120