Z Ukrainy dochodzą niepokojące wieści o wzrastającym konflikcie w obozie władzy. Polityczna walka między prezydentem Petrem Poroszenką a premierem Arsenijem Jaceniukiem nasila się w kontekście tworzenia nowego rządu opartego na szerokiej bazie koalicyjnej i bitwie o fotel premiera.
Poroszenko chce koalicji jak najszerszej, choć matematycznie do większości rządzącej wystarczyłyby tylko dwa ugrupowania. Zamysł polityczny ukraińskiego prezydenta jest prosty: sam na sam z Jaceniukiem byłoby dla Poroszenki wyzwaniem znacznie trudniejszym niż koalicja czterech, a nawet pięciu (!) partii, gdzie głowa państwa może budować „koalicję w koalicji”. Oczywiście układ dwóch czy trzech partii skierowany przeciwko Frontowi Ludowemu pozwoliłby Poroszence na założenie swoistego „nelsona” szefowi rządu.
Powtórka groteskowych podziałów?
Gdy były minister spraw zagranicznych (sprawował swój urząd przez cztery lata) Borys Tarasiuk mówił mi ostatnio w Brukseli o możliwości koalicji składającej się nawet z pięciu partii, wiedziałem, że oznaczać to może zaproszenie na pokład rządowego okrętu Partii Radykalnej Oleha Ljaszki, o której powszechnie mówi się na Ukrainie, że jest sponsorowana z Wiednia przez prorosyjskiego oligarchę Dmytra Firtasza. Koalicja taka byłaby z jednej strony symbolem jedności ukraińskiej klasy politycznej, ale z drugiej, tak absurdalna – w sensie politycznym – szeroka baza rządu mogłaby oznaczać prawdopodobne stępienie jego antyrosyjskiego ostrza. Przecież Ljaszko i jego radykałowie atakowali w kampanii głównie rząd, a nie Moskwę.
Czy grozi więc powtórka z groteski po pomarańczowej rewolucji, którą symbolizowała zaciekła, wyniszczająca wojna między prezydentem Wiktorem Juszczenką a premier Julią Tymoszenko? I tak, i nie. Nie – bo Rosjanie już nie tyle są ante portas, ale dawno te ukraińskie drzwi wyważyli i zajęli część domu, a to powodować musi choćby częściowe zamiecenie pod dywan międzypartyjnych i personalnych sporów. Przecież nawet w kampanii wyborczej Poroszenko z Jaceniukiem ukrywali, że różni ich także stosunek do Rosji. Prezydent jest bardziej spolegliwy, a premier opowiada się za wyraźnie twardszym kursem.
Chochla Poroszenki i pułapka na Jaceniuka
Tak – bo Petro Poroszenko nie umie chyba w polityce jeść łyżeczką. Woli chochlę. Widać jego upór w dążeniu do całkowitego uzyskania pełni władzy – jest prezydentem, ma zaufanego prokuratora generalnego Witalija Jaremę, ma też ściśle związanego ze sobą wicepremiera Wołodymyra Hrojsmana, ale za wszelką cenę najpierw chciał mieć swojego premiera (właśnie Hrojsmana w miejscu Jaceniuka), a teraz chce, owszem, zostawić tekę premiera dotychczasowemu prezesowi Rady Ministrów, ale jednocześnie obsadzić tzw. resorty siłowe swoimi ludźmi. Oczywiście Jaceniuk przed tym się broni. To nie kwestia partykularnych ambicji czy dumy lidera Frontu Ludowego, lecz zwykła kalkulacja. Oto bowiem w ostatnich sondażach jako problem numer jeden Ukraińcy wskazywali bynajmniej nie problemy socjalne czy kwestie ekonomiczne (gospodarka tego kraju jest w katastrofalnym stanie), lecz sprawy bezpieczeństwa i obronności kraju. Zapewne dobrze to świadczy o „uobywatelnieniu” narodu ukraińskiego, które – w tym aspekcie – nastąpiło prawdopodobnie w ostatnich miesiącach, po rosyjskiej agresji na Krym. Jednak te preferencje Ukraińców powodują, że Jaceniuk chce mieć wpływ na resorty spraw wewnętrznych i obrony narodowej. Trudno się dziwić. Miałby politycznie odpowiadać za efekty lub brak efektów pracy ludzi, którzy zostali mu wsadzeni na siłę do gabinetu przez prezydenta. Zapewne nie mógłby nawet ich wyrzucić z rządu, ale wszelkie potknięcia czy zaniechania odbiłyby się natychmiast na jego wizerunku w społeczeństwie. To pułapka, którą przygotował dla swojego rywala Poroszenko.
Charakterystyczne, że po posiedzeniu tworzącej się koalicji (ciekawe, że na razie z udziałem tylko trzech partii, bez Batkiwszczyny Tymoszenko i Partii Radykalnej Ljaszki) nie było żadnego komentarza prasowego. Tak samo media nie dowiedziały się niczego po zwołanym natychmiast po koalicyjnym szczycie posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Ukrainy. Gdyby były dobre wieści, gdyby liderzy partii koalicyjnej dogadali się co do kształtu rządu, zapewne by to odtrąbiono. Brak newsów jest złym newsem.
Nowy plan Holbrooke’a?
Poza walką partyjno-personalną toczą się na Ukrainie debaty o kwestiach bezpieczeństwa i integralności terytorialnej tego kraju. Jak odzyskać Donbas? To pytanie zadają sobie Ukraińcy i to pytanie jest stawiane samym Ukraińcom. Wbrew temu, co pisał ostatnio na portalu Niezależna.pl gen. Roman Polko, w pierwszym rzędzie nie myślą oni – przynajmniej politycy – o odbijaniu tych terenów siłą jutro, pojutrze czy nawet w dłuższej perspektywie czasowej. Przywołują zupełnie inny scenariusz, skądinąd już sprawdzony na terenie Chorwacji. Chodzi o plan Richarda Holbrooke’a, amerykańskiego dyplomaty, który doprowadził do likwidacji Serbskiej Republiki Krajiny – czyli serbskiej enklawy na terytorium tego najnowszego członka UE. Trwało to długo, bo siedem lat. Użyto z jednej strony silnej presji międzynarodowej, a z drugiej argumentów ekonomicznych. Moi ukraińscy przyjaciele uważają, że obu tych instrumentów nacisku można użyć wobec Donbasu, którego utrzymanie może być dla separatystów, nawet przy wsparciu Rosji, bardzo kosztowne. Według nich czas może – choć nie musi – pracować na rzecz Kijowa. A presja międzynarodowa, jak w wypadku konfliktu serbsko-chorwackiego, też jest oczywista.
Jednocześnie w Kijowie pojawiają się pogłoski o recydywie, czyli kolejnej akcji militarnej Rosjan, poszerzającej ich strefę wpływów. W niebezpieczeństwie ma być Mariupol, mówi się o torowaniu drogi na „rosyjski” Krym i do „rosyjskiego” Naddniestrza. W tym kontekście ważne są wybory, które odbędą się w Mołdowie, planowane na ostatnią niedzielę listopada. Jeśli wygrają w nich – czego niestety nie należy wykluczać – komuniści, może nastąpić zablokowanie europejskiego wyboru Kiszyniowa i polityczno-gospodarczy zwrot w kierunku Moskwy. To może ożywić tendencje do uzyskania przez Kreml swoistego korytarza, a w zasadzie trójkąta wyznaczanego wierzchołkami Donbas–Krym–Naddniestrze. Nie dziwmy się więc, że nawet moi partnerzy z Kaukazu Południowego, a nie tylko z Mołdowy, patrzą z obawą na to, co dzieje się na Ukrainie. Wiedzą, że ten kijowski dzwon dzwoni także im, narodom dawnego ZSRS, a szczególnie narodom, które podjęły decyzję o współpracy w ramach Partnerstwa Wschodniego.
Nasza pozycja geopolityczna jest inna, ale także w naszym żywotnym interesie jest, aby Ukraina oparła się potencjalnej rosyjskiej presji militarnej i jeszcze bardziej realnej, już zresztą istniejącej, presji ekonomicznej.
A pytany, jak bym skomentował wypowiedź ministra spraw zagranicznych Grzegorza Schetyny o Ukrainie, którą Polska powinna interesować się, tak jak Włochy Libią, a Francja Marokiem – odpowiedziałbym, że najlepszym słowem na określenie relacji między Warszawą a Kijowem jest jednak pojęcie „partnerstwo”. A nawet należy tu mówić o „strategicznym partnerstwie”.
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” 07.11.2014
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 1381