Za niespełna miesiąc rozpoczną się zimowe igrzyska olimpijskie w Rosji. Przez ponad dwa tygodnie (7–23 lutego) Moskwa będzie miała propagandową i promocyjną trampolinę dla swojej polityki. Można wręcz powiedzieć, że wizerunkowo Rosja już te igrzyska wygrała.
Igrzyska (uwaga: nie olimpiada, bo tym mianem określamy czas pomiędzy igrzyskami) odbędą się w kraju, w którym – według niezależnego raportu Stowarzyszenia Adwokatów na Rzecz Praw Człowieka – „rynek korupcji stanowi 50 proc. PKB Federacji Rosyjskiej” (dane za rok 2010). W kraju, w którym w wyniku zamachów zginęło w ostatnich dniach ok. 40 osób (ich sprawcami byli zapewne islamscy terroryści). W kraju, w którym pojęcie „demokracja” istnieje tylko na papierze, w „Słowniku wyrazów obcych”.
Dyktatorzy lubią igrzyska
Dyktatury lubią igrzyska. Brak wolności słowa i liczni więźniowie polityczni nie przeszkodzili komunistycznym Chinom zdobyć prawa do letnich igrzysk olimpijskich w 2008 r. Brunatne Niemcy Hitlera z wielkim przytupem zorganizowały letnie igrzyska w roku 1936. Dwa następne już się nie odbyły, bo trwała II wojna światowa.
Tak, porównuję igrzyska w Berlinie w roku 1936 i te w Soczi w 2014 r. Między III Rzeszą Niemiecką a Federacją Rosyjską są wprawdzie istotne różnice, ale licznych podobieństw nie sposób nie zauważyć. Nie tylko dlatego, że w państwie Hitlera istniały obozy koncentracyjne, a w państwie Putina funkcjonują postsowieckie łagry, lecz także dlatego, że igrzyska przed 78 laty były ważną częścią niemieckiego teatru propagandowego, a obecne igrzyska są jednym z fundamentów propagandy rosyjskiej. Żeby było jasne: nie tylko propagandy zewnętrznej, międzynarodowej, ale także tej wewnętrznej. Niemcy w 1936 r. i Rosjanie w 2014 r. traktują igrzyska jako element budowy nacjonalistycznej dumy i oręż do przekonywania własnych społeczeństw, że żyją one w wielkim, silnym państwie. Kraju, który organizuje najważniejszą imprezę sportową na świecie. Który stanie się areną triumfu „swoich” sportowców.
Oczywiście podbijanie narodowego bębenka jest rzeczą normalną przy okazji każdych zawodów sportowych, nie tylko igrzysk i nie tylko w dyktaturach. W czasie igrzysk olimpijskich nawet demokratycznym państwom-gospodarzom zdarza się przekraczać obowiązujące standardy. Podczas letnich igrzysk w amerykańskiej Atlancie w 1996 r. zawodnicy USA kompletnie zawodzili w pierwszych dniach zawodów. Dlatego Amerykanie w oficjalnych tabelach podawali klasyfikację krajów według liczby zdobytych medali, a nie jak to zawsze się robi, zgodnie z liczbą medali złotych. Jankesi za wszelką cenę chcieli być na pierwszym miejscu, a ich manipulacje przyjmowane były z zażenowaniem (skądinąd, gdyby nie to, Polska przez pierwsze trzy dni byłaby na czele tabeli, bo sporo naszych olimpijskich zwycięstw osiągnęliśmy na początku igrzysk). USA są jednak państwem demokratycznym, poddającym się kontroli i ocenie obywateli. Tymczasem w krajach autorytarnych taki państwowy szowinizm nie ma żadnych hamulców.
Prezydent, Premier, Pułkownik Putin
Dla każdej dyktatury igrzyska są okazją do rozprzestrzenienia międzynarodowej propagandy. Tak robiła III Rzesza przed II wojną światową, tak uczyniła to Chińska Republika Ludowa i tak czyni to Rosja.
Przekaz jest ten sam: „jesteśmy wielkim państwem, jesteśmy mocni, lepiej z nami współpracować, niż walczyć” oraz „możecie nas nie lubić, ale nie próbujcie obrażać się na rzeczywistość i nas bojkotować”. Zresztą przekaz ten jest zgodny ze swoistą realpolitik Zachodu, w latach trzydziestych Neville’a Chamberlaina, a potem George’a Busha jr. i Angeli Merkel w 2008 r., a dziś Merkel i François Hollande’a. Poza chlubnymi wyjątkami (np. szlachetna zapowiedź zbojkotowania igrzysk przez prezydenta RFN Joachima Gaucka) największe państwa Zachodu ze względów ekonomicznych czy w imię tzw. wielkiej polityki z dyktatorami współpracują bez zahamowań.
Putin ułatwia tę współpracę Zachodowi, wykonując niewiele kosztujące go gesty – zwalniając z więzień Michaiła Chodorkowskiego, działaczy Greenpeace’u czy ekstrawaganckie panny z Pussy Riot. Rosyjski niedźwiedź trochę odpuścił – Zachód jest zachwycony.
Skądinąd Rosja już wcześniej pokazała, że potrafi politycznie wykorzystać czas igrzysk. W 2008 r. odbywały się one w Pekinie. Korzystając z tego, że cały świat patrzył na „wielkie święto sportu” w Chinach, rosyjska armia uderzyła na Gruzję. Agresja Moskwy na Tbilisi nie wywołała znaczących międzynarodowych reperkusji także dlatego, że świat miał wtedy inny priorytet – letnie zawody olimpijskie. Rosyjscy planiści dobrze to przewidzieli.
Igrzyska bez polityków!
Gdy blisko osiemdziesiąt lat temu podczas letnich igrzysk w Berlinie zaczynała się uroczystość wręczenia medali za zwycięstwa w sprintach, Adolf Hitler ulatniał się z trybuny honorowej. Oklaskiwanie czarnoskórego Jesse Owensa z USA, który najszybciej biegał i najdalej skakał, było nie w smak przywódcy aryjskiej rasy. Być może Władimir Władimirowicz Putin nie wyjdzie, gdy będą grali „Jeszcze Polska nie zginęła” dla Justyny Kowalczyk (a wierzę, że będą), bo tak mu doradzą specjaliści od PR. Być może rosyjska nowobogacka publiczność niechętnie wysłucha paru Mazurków Dąbrowskiego, gdy nasi sportowcy wejdą na olimpijskie podium. Ale i tak faktycznym zwycięzcą zimowych igrzysk olimpijskich w Rosji będzie kto inny. Wiktorię polityczną, a nie sportową, osiągnie w Soczi „towarzysz 4xP”: Prezydent, Premier, Pułkownik Putin. Dlatego nie warto uwiarygodniać swoją obecnością tej imprezy. To apel skierowany nie do kibiców, ale do polityków w Polsce i nie tylko.
*Artykuł ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (08.01.2013)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 1055