Piszę te słowa w samolocie z Erywania do Unii Europejskiej. To funkcjonujące połączenie lotnicze między Wiedniem a stolicą Armenii jest dziś swoistą metaforą – w ostatni poniedziałek Armenia wykonała bowiem ważny krok w kierunku swojego członkostwa w strukturach europejskich.
Wybory prezydenckie w Armenii, których byłem obserwatorem z ramienia Parlamentu Europejskiego, pokazały, że to najstarsze chrześcijańskie państwo na świecie woli demokrację w stylu zachodnim, nawet choćby daleką od ideału niż autokrację à la Rosja. Tego wyboru dokonała mimo faktu, że wciąż stacjonują tam wojska rosyjskie, a armeńska gospodarka w sporym stopniu uzależniona jest od Moskwy. Co więcej, nad Armenią wisi niczym miecz Demoklesa groźba wojny z Azerbejdżanem. A właściwie ataku Baku na Górski Karabach, który oba kaukaskie państwa uważają za część swojego terytorium. W kuluarach europarlamentu mówi się, że Rosja zrobi wszystko, aby nie dopuścić do tego przed rokiem 2014, czyli przed zimowymi igrzyskami olimpijskimi w Soczi. Ale potem to ona będzie głównym beneficjentem konfliktu azersko-armeńskiego, obojętnie czy przerodzi się on w konflikt zbrojny, czy też nie. Tym bardziej Ormianie mogliby bać się „drażnienia" Rosji.
Jednak to Europa, przy wszystkich swoich wadach i słabościach, które znamy aż za dobrze, jest wzorem dla Ormian. Nie jest nim natomiast system „made in Russia".
To dobra wiadomość dla Polski. Zależy nam bowiem na tym, aby państwa Kaukazu Płd. ciążyły ku nam, czyli Rzeczypospolitej i Unii, wychodząc w ten sposób z postsowieckiej strefy wpływów. Dotychczas na świecie oceniano, że najskuteczniej w tym regionie robiła to Gruzja, a najtrudniej przychodziło to Armenii. Od tego tygodnia należy ostrożniej formułować oceny tego typu. Dzięki demokratycznym wyborom Erywań otwiera sobie drzwi do unii celnej z UE. To kolejny etap na armeńskiej drodze na Zachód. W Moskwie nie przyjęto tego ciepło.
„Wyborcza" wie lepiej
Ze zdumieniem przeczytałem w środę artykuł w „Gazecie Wyborczej", który poniedziałkowe wybory prezydenckie porównywał z tymi sprzed pięciu lat, jako główną tezę stawiając to, że w Armenii nic się nie zmieniło, demokracji nie ma, a jest za to Rosja. „Wyborcza" chce być mądrzejsza od Parlamentu Europejskiego, Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, Zgromadzenia Parlamentarnego OBWE i Biura Demokratycznych Instytucji i Praw Człowieka (ODIHR), które zgodnie stwierdziły, że w Armenii dokonał się postęp zarówno, gdy chodzi o sam proces wyborczy, jak i przestrzeganie praw człowieka. Oczywiście kraj ten nie spełnia jeszcze wielu europejskich standardów – nikt zresztą nie twierdzi, że tak jest. Ale warto docenić to, co Ormianie zrobili, aby być bliżej Europy, a nie Moskwy. Skądinąd sami Rosjanie uważają, że prezydent Serż Sarkisjan po prostu im się „urwał".
Oczywiście nie jest to biało-czarny film. Wciąż jeszcze w Armenii nie przeprowadzono koniecznej reformy wymiaru sprawiedliwości. Nadal, co przyznają sami Ormianie, straszy korupcja. Zachodni dyplomaci w Erywaniu opowiadali mi, że wysocy urzędnicy państwowi jakoś tracą zainteresowanie współpracą z agendami UE lub też organizacjami pozarządowymi z krajów Unii, gdy dowiadują się, że nie będą mogli swobodnie dysponować grantami. Opowiadano mi o już byłym, na szczęście, ministrze rolnictwa, który przyjmował unijnych ambasadorów, eksponując na przegubie ręki zegarek wart więcej niż całoroczne pobory zachodniego dyplomaty. Słyszałem historie o armeńskich NGO-sach [organizacjach pozarządowych], których jedyną racją bytu jest defraudacja środków z Brukseli. Przykładowo jeden z NGO-sów wynajął na rok samochód za 32 tys. euro, czyli za kwotę, za którą można było spokojnie ten samochód kupić. Jednak tego typu patologie nie są specyfiką tylko tego kraju, dotyczą one przecież także wielu organizacji pozarządowych istniejących w państwach członkowskich UE. Na szczęście dla Armenii nowy ambasador Unii w Erywaniu Rumun Traian Hristea, który zna specyfikę Wschodu, bo wcześniej był ambasadorem swojego kraju w Kijowie, wprowadza nowe porządki i zaczyna rozliczać organizacje i ludzi, którzy z brukselskiej pomocy zrobili sobie biznes.
Post-KGB działa…
W Armenii wiele rzeczy nie funkcjonuje tak jak trzeba, ale nie dotyczy to służb specjalnych (NSB). Kierowane przez ormiańskiego absolwenta jednej z trzech najlepszych szkół KGB w dawnym Związku Sowieckim – w Mińsku – Hakopa Hakopiana zwanego też „Gorikiem" podsłuchują ostro i jak mówią mi cudzoziemcy, którzy mieszkają tu od lat, „inwigilują więcej niż trzeba". Dziwnym trafem w internecie pojawiają się na przykład zapisy kawiarnianych rozmów między działaczami opozycji, którzy szczerze mówią, kogo trzeba „wyciąć" w ich partiach.
Wybory wygrał wyraźnie Serż Sarkisjan, obecny prezydent, a wcześniej premier, szef MSW i minister obrony. Postsowiecką specyfiką jest, że Ormianie głosują na dawnego szefa Komsomołu Sarkisjana, a nie na antysowieckiego dysydenta Paruyra Hajrikiana, którego Michaił Gorbaczow w 1988 r. skazał na banicję polityczną i deportował z Armeńskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej do Etiopii. Pierwszy sekretarz KC KPZR wiedział, że niepodległościowy opozycjonista akurat tam, w dyktatorsko rządzonym afrykańskim kraju, żadnego wsparcia dla armeńskiej opozycji nie uzyska. W ostatniej kampanii Hajrikiana postrzelili nieznani sprawcy. Rozmawiałem z nim. O zamach oskarża on KGB i Rosjan. Powód miałby być prosty – według armeńskiego prawa wyborczego kandydat, na którego był zamach, może zażądać odłożenia wyborów, co skutkuje automatycznym przełożeniem elekcji. Rosjanom mogło zależeć na destabilizacji sytuacji w kraju, który stara się stopniowo być bliżej Europy, a dalej od Moskwy. Dawny dysydent początkowo zapowiedział zresztą złożenie takiego wniosku. Natychmiast spotkał się z nim urzędujący prezydent i przekonał go, aby dla „dobra Armenii" tego nie robił. Po paru dniach Hajrikian jednak ponownie publicznie zgłosił chęć przełożenia wyborów. I znów pognał do niego prezydent Sarkisjan i przekonał, by tego nie robił. Co było przedmiotem tego południowokaukaskiego targu, nie wiadomo, ale wybory odbyły się w terminie. Sarkisjan miał po tym powiedzieć, że on wszystko rozumie, iż Armenia ma swoją specyfikę, ale teatr z przekładaniem wyborów to już nawet jak na standardy ormiańskie był przesadą…
Skądinąd ów wieczny opozycjonista Hajrikian przedstawił mi oryginalną koncepcję, w myśl której każdy poseł wybrany do ormiańskiego parlamentu powinien dysponować w nim nie jednym głosem, jak dotychczas w Armenii i na całym świecie bywało, lecz liczbą głosów proporcjonalną do głosów zdobytych przez siebie w wyborach!
Naciski Moskwy
Jednak armeńskie wybory tak naprawdę nie rozstrzygnęły się w ostatni poniedziałek, ale kilka miesięcy wcześniej. Sarkisjan sprytnie rozegrał dwie opozycyjne i, uwaga, znacznie bardziej od niego prorosyjskie formacje. Liberałów politycznie przytulił do siebie i stracili oni na znaczeniu, a drugą, już wprost prorosyjską Partię Dobrobytu całkowicie zmarginalizował.
W ten sposób armeński obóz władzy, nie mając w kraju poważniejszej prorosyjskiej siły, mógł skuteczniej opierać się Moskwie. A naciski z jej strony są normą. Na przykład dosłownie dwa dni przed wyborami do Erywania przyjechał szef sztabu armii Wspólnoty Niepodległych Państw Walerij Gierasimow, a 28 stycznia zjawiło się prosto z Moskwy trzech ważnych siłowików: Nikołaj Bordiuża, sekretarz Organizacji Porozumienia o Wspólnym Bezpieczeństwie, Nikołaj Patruszew, sekretarz Rady Bezpieczeństwa Rosji (były szef FSB), oraz najbardziej z nich znany, zaufany Putina minister obrony Rosji Siergiej Szojgu (10 kwietnia 2010 r. przyleciał do Smoleńska jako minister ds. katastrof FR). Rosjanie chcieli władzę w Erywaniu ustawić do pionu
Na szczęście im się nie udało.
* Tekst ukazał się 22 lutego 2013 roku w "Gazecie Polskiej Codziennie"
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 1585