Czyja „czwarta władza”?
W żadnym demokratycznym państwie nie jest możliwa sytuacja, w której pluralizm medialny postrzega się jako zagrożenie. W żadnym demokratycznym państwie nie dyskryminuje się niezależnych mediów i nie prześladuje się dziennikarzy śledczych, którzy odkryli niewygodne dla rządzących fakty. W żadnym demokratycznym państwie nie jest możliwe to, co w III RP stało się normą: mainstreamowe media, które powinny pełnić rolę uważnego obserwatora i komentatora sceny politycznej, takiej roli nie pełnią. Wiele wskazuje na to, że nie pełnią nawet – tak często im zarzucanej, świadczącej o stronniczości - roli służebnej wobec władzy. W III RP media są elementem władzy. Niewątpliwie pełnią również rolę służebną, ale nie wobec rządzących dziś Polską ludzi.
Ludzie rządzący dziś Polską znajdują się na samym dole piramidy władzy i to oni działają pod dyktando mediów. To medialne koncerny i zatrudniane przez nich tabuny „cyngli” instruują ministrów, dowódców wojsk, prokuratorów, sędziów. To od nich zależy, czy kolejny występ premiera będzie wyreżyserowany kunsztownie czy niedbale, to one wypromowały obecnego prezydenta i konsekwentnie kreują fikcję tej prezydentury na „mądry wybór” Polaków. Określenie „czwarta władza” jest o tyle uprawnione, że z dużym prawdopodobieństwem określa pozycję medialnego mainstreamu wśród sił rządzących Trzecią RP, nie ma natomiast niczego wspólnego z nieco sarkastycznym podsumowaniem współuczestnictwa mediów w tradycyjnym trójpodziale władzy na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą . W III RP nawet ten konstytucyjny trójpodział stał się fikcją.
Największym „grzechem” Jarosława Kaczyńskiego zawsze był brak akceptacji dla takiego stanu rzeczy i otwarte nazywanie go patologią. Stąd bierze się zajadłość mainstreamu w atakowaniu zarówno jego rządu, jak i wszystkich jego działań w opozycji. To nie „antypatia”, czy „obcość kulturowa” rozpętały medialną kampanię nienawiści w 2005 roku, to nie „poczucie zawodu” rozkazało Donaldowi Tuskowi wrzucić w eter frazę o „moherowych beretach”. Siłą sprawczą tych wydarzeń było poczucie zagrożenia i świadomość, że z chwilą objęcia rządów przez PiS nie tylko mainstream jako element władzy traci rację bytu. Gdyby możliwe było zrealizowanie projektu IV RP, rację bytu straciłby nie tylko mainstream, ale i to, co za nim stoi. Brutalnie rzecz ujmując – to, co mu wydaje rozkazy. Rozsypałyby się także te elementy konstrukcji, które trwają przez dziesięciolecia poza jakąkolwiek kontrolą, w cieniu, sprawując rzeczywistą władzę w Polsce. Ile jest pięter władzy, wie tylko ten, kto stoi na szczycie. Media, prześcigające się w służalczości wobec „ludzi z cienia” i karnie, bez żadnych skrupułów, bez zachowywania najmniejszych pozorów wykonujące ich polecenia - prezentują coraz bardziej żenujący poziom. Ich zwierzchnicy powinni się zastanowić, czy taki proceder nie jest przypadkiem zbyt przejrzysty.
PO jest pupilką mainstreamu nie od dziś. Już w 2001roku dołożono wszelkich starań, aby partię Donalda Tuska skutecznie wypromować. 14 % w wyborach parlamentarnych było sukcesem marketingowym, nie politycznym. Prawdziwy przełom przyniosła dopiero afera Rywina i to, co działo się podczas posiedzeń komisji śledczej. Bez żadnej przesady można powiedzieć, że J. M. Rokita uwiarygodnił wówczas PO w oczach elektoratu. Komfortowy start w następnej kampanii wyborczej zapewniły jej jednak media. To tam ruszyła – zupełnie niespodziewanie - akcja ośmieszania i dyskredytowania SLD. Dziś taki nagły zwrot o 180 stopni nazywamy „przestawieniem wajchy”. Ktoś „przestawił wajchę” w latach 2004 – 2005. „Afera Rywina” wygląda w tym kontekście trochę inaczej i być może należałoby ją nazywać nie „aferą”, lecz prowokacją. Już wtedy trudno było posądzać mainstream o bezinteresowność i o brak współpracy ze środowiskami tak potężnymi, że mogły samodzielnie dokonać wyboru „wiodącej siły narodu” jeszcze przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. SLD stało się w tej sytuacji jedynie balastem i konkurentem faworyta – zostało więc ( już wtedy!) spisane na straty. To na SLD, tej partii spisanej na straty, przećwiczono scenariusz rozbijania od wewnątrz. „Ludziom z cienia” niepotrzebny był też Włodzimierz Cimoszewicz jako kandydat na prezydenta – więc go spacyfikowano. W bezwzględnej walce o władzę dla wybranych popełniono jednak dwa kardynalne błędy. Po pierwsze -„ludzie z cienia” i wykonujący ich rozkazy mainstream całą energię skierowali na zwalczanie partii rządzącej, widząc w niej głównego konkurenta PO. Zlekceważyli konkurencję po prawej stronie. Prawo i Sprawiedliwość wyrosło na liczące się ugrupowanie, zdolne objąć rządy w państwie. Po drugie – „ludzie z cienia”, idący od sukcesu do sukcesu, w swojej pysze nie brali pod uwagę porażki. Kilka dni przed wyborami było już za późno na interwencję. Desperackie próby ratowania sytuacji „wrzutkami sondażowymi” dającymi PO i Tuskowi do 16 % przewagi nad PiS i Lechem Kaczyńskim - nie powiodły się. Niedostatecznie otumanieni, może też trochę zniesmaczeni nachalną akcją promocyjną wyborcy zgotowali niespodziankę „premierowi z Krakowa” i „prezydentowi Tuskowi”.
Ale nade wszystko – nie wiedząc nawet o tym - upokorzyli „ludzi z cienia”...
C.D.N.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 2230
No właśnie, czy dziennikarstwo powinni stanowić jakąkolwiek władzę, czy służć ludziom rzetelnymi informacjami? odpowiedź jest oczywista i tylko 1 poprawna. Ale w praktyce wielu z wielu pism uswiadomiło sobie, widząc jak łaszą się politycy, iż istotnie funkcja informacyjna jest tylko kawałkiem tortu. Ten drugi to owa czwarta władza. Zadna władza, tylko informowanie!
A skoro przy wyliczeniach władz jesteśmy, to równie chora jest trzecia władza, tym silniejsza, że w odróżnieniu od 4 władzy mają niezwykłe wprost przywileje no i immunitety gwarantujące w praktyce całkowitą bezkarność.