Stale coś piszę a jeszcze częściej planuję swoje kolejne pisania, ewentualnie ubolewam nad tym, że już chyba czegoś istotnego pomyślanego nie utrwalę w formie pisanej. O znajomym Czesławie, o edukacji, o Lublinie, o łasce Bożej. Ostatni temat najbardziej konieczny, palący i naglący - a ja niewiele lub zgoła nic. Zatrzymałem się na rozważaniu istoty dwudziestu paru znaczeń hasła grace w starym wydaniu wielkiego słownika. Jednocześnie w środku grudnia biorę się za drobne remonty mieszkania i rozciągam czas świętowania, aby nacieszyć się rodziną.
Takie jest mniej więcej faktograficzne i duchowe tło tego dnia. W piątek, akurat gdy wsiadałem do pociągu na Dworcu Centralnym, zadzwonił do mnie Piotr uprzedzając, że jutro będzie u nas ksiądz z wizytą duszpasterską – wcześniej niż zazwyczaj. Przez wieczór jakoś tam do niej się przygotowałem. Nie mogłem odszukać w domu porządnego świecznika i stosownej świeczki. Przez telefon umówiłem się, że pożyczę te rzeczy od sąsiadki, pani Halinki. Rano, za dwadzieścia dziewiąta, gdy byłem w połowie drogi od jej domu, zobaczyłem wyjeżdżającego od niej Stacha Czarnotę. Jechał szybko jakoś przedziwnie zmniejszony, skulony. Nie obejrzał się w moją stronę, byłby się wtedy zatrzymał. Skręcił jednak w przeciwnym kierunku i jego coraz mniejsza sylwetka zaczęła się zlewać z błotnistą, rozmarzającą drogą. Pomyślałem, że skoro jest taki żwawy, to czuje się dobrze, lepiej jak przed Świętami. Jeszcze niedawno był z niego kawał chłopa, teraz schudł mocno, starość zaczęła go napoczynać. Jesteśmy rówieśnikami, od trzydziestu lat łączyła nas serdeczna przyjaźń. Pomyślałem, że piszę teraz o innym sąsiedzie, jako przykładzie dobrego człowieka, ale to Stach o niebo bardziej zasłużył na jakiś trwały dowód uznania.
Po wizycie księdza sposobiłem się do małej naprawy drzwi i ich pomalowania. Jednocześnie miałem w głowie swój wcześniejszy, daremny wysiłek przy doborze swoich fotografii, mogących posłużyć za ilustrację do tematu „łaska” oraz fakt, że napatoczył mi się przy tym, znajdujący się w tym samym folderze, z dawna już przygotowany do napisania o nim paru słów, obraz niemieckiego malarza Bernharda Heisiga, który sam zatytułowałem „Wiejski listonosz” Bardzo mi się spodobał.
Teraz nie mogłem zaprzeczyć sugestywnemu odczuciu, że jest w nim jakieś niesamowite nawiązanie do widzianego dziś Stacha na rowerze, tych bezlistnych drzew, tej drogi. Drugim skojarzeniem była postać listonosza z Braciejowic, pana Banasia; kiedyś, kiedyś niesłychanie ważnego i sympatycznego łącznika w sprawach różnych, z tymi miłosnymi na czele. Na obrazie widać jakby jego właśnie sylwetkę.
Zatrzymuję się z otwartym programem do obróbki obrazów i bezwiednie powiększam jego impresjonistycznie ujętą postać i nierozpoznawalną twarz. Przez chwilę wydaje mi się, że ten „listonosz” patrzy na mnie. Zapisy komputera pozwalają odtworzyć czas tego zdarzenia: 13:55.
Jest to ważne - za dwie godziny dowiem się od Haliny, że jej brat Stach umarł. Około drugiej na jego ciało leżące przy drodze natknęli się ksiądz proboszcz i wożący go samochodem Tomek.
Z jednej strony mamy jasny przypadek telepatii. Ja i umierający Stanisław nawiązaliśmy duchowy kontakt. Ten moment niewytłumaczalnego, emocjonalnego oczytania z dziełem malarskiego dzieła był doczesnym pożegnaniem się ze mną przez człowieka, który odwiedzał mnie najczęściej ze wszystkich sąsiadów, choć mieszkał na drugim końcu wsi.
Z drugiej strony to wręcz klasyczny przykład Bożej łaski. Raz w roku tylko pojawia się tu ksiądz. Stach nie był człowiekiem regularnie odwiedzającym kościół. Jego nieśmiałość nakłaniała go zwykle do ucieczki przed możliwością zetknięcia się z kimś tak ważnym jak proboszcz. A tu w momencie śmierci, czy tuż po niej, odnajduje go kapłan, którego słowo modlitwy otwiera, jakbyśmy chcieli, bramy do życia wiecznego.
Wiele ważnych osobistych spraw w życiu zmarłego wedle nauki katolickiej miało kształt godny ubolewania. Jak bardzo by nie był jednak pijany, nie położył się spać, jeśli nie umył nóg i nie pomodlił się. Modlitwa jego była szczególna - zdejmował krzyż ze ściany, przytulał i całował Chrystusa, rozmawiając z nim serdecznie. Tamte osobiste spotkania przyniosły owoc w postaci śmierci naznaczonej Bożą łaską, zwiastującą jego spotkanie z Chrystusem po tamtej stronie rzeczywistości. -------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- W piątek miałem pół godziny do odjazdu pociągu. Oglądałem świetny, według mnie, wieżowiec budowany przy ulicy Złotej. Nie łatwo stworzyć coś porywającego. Zwróciłem też uwagę na logo developera, gdzie poprzeczka w literze Ł miała złoty kolor. Załączam to logo w wersji czarnej, takie tylko znalazłem, nie pasuje mi to do końca - białe tło, jakie widziałem w warszawskiej wersji na budowie jest o wiele lepsze. Nie wspomniałbym o tym, gdyby nie złoty kolor świeczki pożyczonej od Haliny. Gdy zapalałem ją rano, jeszcze na próbę, powiedziałem jakoś ostentacyjnie i dramatycznie głośno:
- Światło Chrystusa!