Śląsk, koniec kwietnia 1972 - krótki okres świeżości w zgnębionej przyrodzie i w tym całkowicie przetworzonym krajobrazie. Odmiana po zimie szarej i czarnej jak węglowy miał, kiedy to wiatr siecze w twarz tymi wszystkimi drobinami z hałd, z kominów hut i elektrowni - zwykle inną porą unoszą się w powietrzu w sposób mniej dotkliwy. Niebo nad Zagłębiem było w tym dniu zaciągnięte jakimś mlecznym smogiem, w którym rozmywały się kształty naturalnych chmur, jaśniało wszakże zapowiedzią przynależnej światu odnowy.
Linia tramwajowa wiodła wzdłuż dawnej rzeczki a obecnie kanału, w którym niezależnie od pory roku płynęła pokryta pianą czarna ciecz, mająca mało wspólnego z wodą, prowadziła prosto do Zabrza. Szykował się tu niezwykły wieczór futbolowej gorączki. Górnik, finalista Pucharu Zdobywców Pucharów z więcej jak jedenastoma reprezentantami Polski podejmował Legię, w rankingu UEFA klasyfikowaną jeszcze wyżej niż klub ze Śląska. Niedawno przebiła się ona do pierwszej czwórki Pucharu Mistrzów. Pod koniec lat sześćdziesiątych zetknęły się na boisku dwa wybitne pokolenia piłkarzy. Pojawiła się wyjątkowa obfitość zawodników najwyższej klasy i co najlepszych starano się ściągnąć do tych dwóch największych klubów. Z doświadczenia starszych, bezkompromisowości młodych, z zaciętej rywalizacji w lidze i w pucharze miały się dopiero wziąć trwające ponad dekadę sukcesy reprezentacji, co stanowiło autentyczny wymiar siły i znaczenia Polski w skali międzynarodowej.
Gra od samego początku była niezwykle intensywna. Stadion rozgorączkowany - dla większości tutejszych kibiców warszawski klub reprezentował władzę obcych w Polsce i oczekiwali zgnębienia przyjezdnych. Pierwsza połowa ułożyła się po myśli zabrzan. Klasyczna akcja pomiędzy dwoma najwybitniejszymi piłkarzami Górnika: Szołtysikiem i Lubański przyniosła gola – Szołtysik dogrywa do napastnika, wbiega w pole karne i dostaje precyzyjną zwrotną piłkę, strzela z paru metrów i 1:0. Za szybko i nazbyt dokładnie, by obrońcy i bramkarz mogli coś zrobić. Na trybunach feta. Nie istniało nastawienie, by ludziom przeszkadzać, naród był wystarczająco grzeczny. Między chłopakami cała skrzynka wódki. Jeden z nich już tak nawalony, że aż dziw, że jeszcze wie z jakiej okazji ta popijawa. Stoi na chwiejnych nogach z kieliszkiem w dłoni i wydobywa z siebie krzyk stłumiony przez moc alkoholu do szeptu: -Włodek, Włodek!
Truchtając po żużlowej bieżni, kilkunastu kibiców Legii robi z flagą rundę wokół boiska. Przyglądał się temu spokojnie wolontariat porządkowych. Dopiero pod koniec okrążenia wrogie okrzyki pod ich adresem zostają dopełnione czynem i w szarpaninie zostaje złamane drzewce flagi. Gdzieś tam w cieniu trybuny głównej zamajaczał mundur milicjanta a i tak zaraz zniknął. Więcej mundurowych nie było, więc i zatarg został jakoś tam szybko wyjaśniony. Ferment w publice jednak został i jeszcze bardziej nakręcona witała piłkarzy wychodzących na drugą połowę.
Nieoczekiwanie Legia zyskała pewną przewagę w polu i była w stanie wywrzeć presję na betonowej obronie kierowanej przez Oślizłę, najlepszego polskiego stopera tamtych czasów. Wspierali go młody Gorgoń, wyróżniany przez kibiców i fachowców Anczok, w bramce Kostka. Gdy „Teddy” Nowak wyrównał, kończąc zespołową akcję, rozpoczęła się bitwa na całego. Raz w jedną, raz w druga stronę rzucano wszystkie siły. Czasem, nie tylko w sporcie, dochodzi do fascynującego starcia przeciwników, reprezentujących najwyższy poziom, o jednakowo niezłomnej woli i przekonaniu o swojej wyższości. Tak to tu wyglądało. W coraz bardziej w naelektryzowanym powietrzu czuło się proch i wiadomym było, że musi nastąpić eksplozja.
Od kilkudziesięciu już minut widać było na niebie, od strony Chorzowa, ciemny kształt wcale nie przypominający chmury. Jakiś czarny wór, w którym zebrały się wszystkie wyziewy i trucizny przemysłu, jad i ślepa zawziętość ludzi, wisiał nad Śląskiem i nieśpiesznie zbliżał się do ryczącego stadionu.
Historia mówi o bitwach, w których na dużym obszarze uczestniczyło dziesiątki tysięcy wojowników a których rozstrzygnięcie ostatecznie zależało od decyzji jednego człowieka. Geniusz generała potrafił w jednej chwili przesądzić o rezultacie uporczywych zmagań. Oglądający mecz na zabrskim stadionie mieli możliwość być świadkami takiego sprowadzonego do skali sportowej, aktu.
Wiodącą rolę w pomocy wojskowych miał już od kilku lat Kazimierz Deyna. Regulował tempo gry, rozdzielał piłki, strzelał. Znano go z tego i w tym kolejnym boju pomiędzy klubowymi tytanami polskich boisk, gdy ze wszystkich sił starano się go zneutralizować, aby wyszło coś z tej szalonej walki o każdy metr, musiał wznieść się na wyżyny swojego kunsztu.
Z lewej strony szalał najlepszy skrzydłowy świata Robert Gadocha. Na jego ruchy uczulona była cała defensywa górników. Kryło go dwóch albo i trzech, pojedynki jeden na jeden wygrywał bowiem bezproblemowo. Jego zbliżenie się do pola karnego oznaczało najwyższy alarm wśród obrońców. Dobrze pilnowany nie mógł niczego zdziałać, próbując rajdów; szansą jego było otrzymanie dokładnego podania, gdy będzie już w rejonie linii pola karnego. Piętnaście minut przed końcem meczu takie małe zagrożenie przyszło. Obrona Górnika je skasowała. Za chwilę znowu Gadocha przy rozgrywaniu piłki na przedpolu zabrzan, wysuwa się na pozycje przy bocznej linii pola karnego. Krzyczy, czekając na dokładne podanie od Deyny. Ten czekał na taka sytuację, sugeruje całym swoim ciałem, że tam za chwilę znajdzie się piłka. Oba zespołu w ułamku sekundy już się do tego sposobią. Obrońcy i pomocnicy Górnika reagują, może nawet jeszcze nie ruchem ale samym jego zamiarem, starając się zaryglować wszelkie luki. Za moment całe to skrzydło zostanie skutecznie zablokowane. Natenczas Deyna wykonuje fintę jemu tylko właściwą – odwraca grę o 90 stopni. Wszyscy inni: przeciwnicy, partnerzy z drużyny, ba, kibice na trybunach już polecieli przy pomocy mięśni i myśli w tamtą stronę, a Deyna znalazł się na 18 metrze od praktycznie odkrytej bramki Górnika. Cały tłum został przesunięty jednym ruchem. Między legionistą a celem stoi jeszcze dwóch ludzi, Stanisław Oślizło i Hubert Kostka, ale w magiczny sposób ich prawe nogi zostały przyśrubowane do podłoża. Już wiedzą co ich czeka, ale nie są w stanie zdobyć się na żadną reakcję.
Strzał jest niemocny. Podkręcona piłka nie jest wcale kierowana przy słupku czy pod poprzeczkę, wpada w środek wolnej przestrzeni między bramkarzem a słupkiem.
Egzekucja odbyła się w nagłej ciszy, która zapanowała tuż przed strzałem – wszyscy wiedzieli co Deyna teraz zrobi, każdy miał w oczach obraz jego strzału z meczu w St. Etienne. Cisza, jęk i złość.
Kazimierz Deyna pozostał w miejscu, z którego strzelał, obrócił się w stronę środka boiska, wzniósł wyprostowane ręce do góry i patrzył w niebo. Stał tak nieporuszony, przyjmując gratulacje od kolegów i nie zmieniał swojej pozycji choć ci już pobiegli na swoja połowę. Piłka ustawiona na środku boiska a Deyna dalej stoi. Gdy strzelał, spadły pierwsze krople deszczu. Teraz w swej pomnikowej euforii oblewany jest strugami oczyszczającej powietrze wody. Burza ukryta dotąd za śląskimi dymami zaczęła otwierać swoje śluzy. Sędzia rozmawia z zawodnikami Legii, jakoś sam nie miał śmiałości upomnieć zawodnika, górnicy też nie zamierzali go przynaglać do powrotu na właściwą część boiska.
Deyna sycił się swym tryumfem, rozwiązaniem trudnego zadania, kiedy to założona idea zostaje wbrew wszelkim przeszkodom zmaterializowana. Stał tak na placu zwyciężonego, najtrudniejszego przeciwnika, nie wiedząc, że rozmiar przyszłych jego sukcesów znacznie przerośnie ten dzisiejszy. Jego radość, znamionująca wolę wygrywania i ten pomnikowy gest połaczony z oczyszczającym, niezwykłym znakiem ze strony przyrody stanowiły ich zapowiedź.
Desygnowany przez sędziego Jan Pieszko podbiegł do kolegi z drużyny, który wciąż tak trwał z rękoma w górze, objął go ramieniem i coś mu powiedział. Dopiero wtedy ten obudził się ze swego transu. Zdeterminowani górnicy już czekali.
Pod bramką Legii rozpętało się piekło. Z granatowego nieba lunął wściekły deszcz, który w ciągu dwóch minut przemoczył wszystkich do suchej nitki, woda leciała z rękawów niczym z rynien, lecz ta pulsująca w świetle reflektorów ściana od nieba do trawy nie była żadną przeszkodą dla piłki, która nieustannie wlatywała w kłębowisko zawodników stojących w polu karnym przed Piotrem Mowlikiem. Korner za kornerem, wolny za wolnym – bój taki, że pierwszą chyba w życiu żółtą kartkę zobaczył nienaganny kapitan Bernard Blaut. Legia nie mogła się z tego naporu wyswobodzić, aż w końcu Górnik rzucił ostatnie rezerwy i cała obrona poszła do ataku. I nagle trzech legionistów, niczym jeźdźcy w burzy, sunęło w stronę bramki Kostki. Gadocha, Pieszko i Cypka mieli gospodarzy dobić i jakimś cudem, przez nikogo nie niepokojeni, zmarnowali tę okazję. W zasadzie dobrze, że tak się stało - gol Deyny miał pozostać tym rozstrzygającym, niezapomnianym i nieśmiertelnym.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 2843