Walentyna twist
Parlament zamiast zająć się zapaścią lecznictwa, fatalnym stanem finansów publicznych, czy systemem edukacji będzie debatował teraz czy w jego przyszłym składzie powinno być 30% czy może 31% albo 51% kobiet. Wydawałoby się, że wszelkie kwotowanie dostępu do różnych przywilejów czy dóbr zostało już dostatecznie skompromitowane choćby przez zasadę numerus clausus, mającą zapewnić właściwy skład etniczny przedwojennych uczelni, punkty za pochodzenie mające zapewnić z kolei właściwy skład klasowy w czasach realnego socjalizmu, czy wreszcie uprzywilejowanie Murzynów w Stanach w ramach walki z dyskryminacją. Jeżeli ktoś nie może dostać się na uczelnię, albo nie ma prawa zająć miejsca w tramwaju, dlatego i tylko dlatego, że jest Murzynem, Żydem czy Polakiem, jest to niewątpliwie rasizm. Jeżeli jednak przeciwnie- ktoś dostaje się na uczelnię dlatego i tylko dlatego, że jest Murzynem, Żydem czy Polakiem jest to ten sam rasizm tylko a rebours. Z dyskryminacją kobiet mielibyśmy do czynienia gdyby konstytucja zakazywała kobietom biernego czy też czynnego udziału w wyborach. Zasada parytetu czy też jakiekolwiek inne ustalenie procentu pań w parlamencie to dyskryminacja a rebours.
Kilka dni temu próbowałam obejrzeć program Jana Pospieszalskiego poświęcony temu problemowi. Po kilku minutach wyłączyłam telewizor. Naprawdę nie zmyślam- czułam się tak jakbym weszła do kurnika na 1000 kur. Przez jazgot tokujących dyskutantek nie mógł się przebić nawet prowadzący. Zarówno on jak i jedyna rozsądna kobieta w tym gronie ( pani Radziejowska) zastygli bezradnie, z wyrazem cierpienia na twarzy. Osobiście mi to wystarczy. Nie życzę sobie żadnego parytetu. Jedyne miejsce gdzie zasada parytetu miałaby może jakiś sens to sala balowa. Drogie działaczki. Zajmijcie się dyskotekami.