Swołocz, to rosyjskie słowo, ale przez Polaków, jakby to grzecznie ująć – „udomowione”.
A udomowione dlatego, ze uznane za nadzwyczaj pożyteczne.
Niby tradycyjne i swojskie, a spełniające wymogi współczesnej komunikacji:
Pojemne, a więc docierające do najszerszego kręgu odbiorców, a jednocześnie precyzyjne , czyli spełniające wymagania stawiane przez odbiorców najbardziej wybrednych.
Słowo-klucz, zastępujące cały szereg słów, opisujących postawy i zachowania różne, acz połączone wspólną nicią :
zdrajca, kanalia, kapuś, złodziej, oprawca wreszcie, a nawet (no popatrz Pan tylko!) zwykła menda.
Wygodne takie.
I jakże w swej istocie demokratyczne! Tak!
Bo swołocz, to może być i pisarz, i dziennikarz.
Zarówno zwykły parlamentarny stojak, jak i mediowy celebryta.
I sędzia, i prokurator.
I osobnik z profesorskim tytułem, i zwykły, za przeproszeniem Bolek.
Ksiądz, a nawet i biskup. Nawet biskup arcy.
I generał, i kapral. Marszałek też.
Aktor i reżyser. Ale i dyskretny sufler.
I socjolog, i fizyk atomista.
Pyszniący się szlacheckim herbem, ale i dziadkiem z KPP.
I ktoś z Warszawy, i ktoś z Krakowa.
Z pałacu i z budy.
Może to być w końcu polityk. I polityczka. Tak w wersji minister, jak i ministra.
A najciekawsze w tym wszystkim, że swołocz wcale nie musi znać języka rosyjskiego – wystarczy, że myśli, mówi i czyni po sowiecku.