Zapraszam do lektury artykułu nt. wyborów prezydenckich w USA. Został opublikowany w czwartek w „Gazecie Polskiej Codziennie”, ale szereg jego tez pozostaje aktualnych.
Donald Trump miał zapewnić sobie ,jego zdaniem, prezydencką reelekcję. Gdy przed czterema laty głosiłem, że to D. J. Trump ma szansę, na pewno niespodziewanie dla wielu, wygrać wybory na 45. prezydenta USA, byłem w Polsce raczej osamotniony – ale nie tylko w Polsce. Dziś grono ekspertów i polityków, którzy przewidywali zwycięstwo Trumpa zwiększyło się, choć zwycięstwo to nie było pewne do końca – i prawdopodobnie będzie jeszcze podważane przez Demokratów i bardzo im sprzyjający establishment medialny (skąd my to znamy?)
Trump bierze Florydę i Ohio
Jedno jest pewne, frekwencja była prawdopodobnie najwyższa od… 120 lat! Jeżeli rzeczywiście potwierdzi się, że głosowało przeszło dwie trzecie Amerykanów – byłby to wynik absolutnie imponujący. Poza wszakże pochwałą dla amerykańskiej demokracji, jest też druga strona tego medalu: zwycięzca amerykańskich wyborów prezydenckich A. D. 2020 będzie miał bardzo silny demokratyczny mandat. Nikt, ani CNN ani „New York Times” nie będzie mógł zanegować tak wyjątkowego poparcia amerykańskich wyborców!
Prawdę mówiąc, to nie tylko amerykańskie media starały się zrobić wszystko, aby pomóc kandydatowi Demokratów 78-letniemu Josephowi Robinnette Bidenowi jr., niegdyś 47. wiceprezydentowi Stanów Zjednoczonych (2009-2017), a wcześniej przez 36 lat (sic!) senatorowi stanu Delaware (stąd zarzuty Trumpa, że jego oponent spędził ponad 40 lat w znienawidzonym przez amerykańska prowincje Waszyngtonie...). Większość mediów w Polsce trzymała kciuki za Demokratów i Bidena tak mocno, że łamała zasadę bezstronności i dziennikarskiego obiektywizmu. Spektakularnym przykładem było choćby RMF FM, które o czwartej nad ranem w środę w korespondencji swojego przedstawiciela w USA „informowało”, że co prawda Trump wygrał we Florydzie, ale tradycyjnie konserwatywny Teksas stał się sensacyjnym łupem Bidena. Tymczasem już wtedy przewaga Donalda Johna Trumpa nad Joe Bidenem wynosiła, bagatela, 200 tysięcy głosów i była absolutnie nie do odrobienia.
Jedno jest pewne, zwycięstwo Trumpa w dwóch kluczowych stanach: na Florydzie i Ohio bardzo przybliżyło urzędującego prezydenta do ponownego zaprzysiężenia w styczniu 2021. W ostatnich dekadach, kto wygrywał w Ohio, zostawał potem lokatorem Białego Domu – i tu właśnie wygrał Donald J. Trump.
„Zwycięzca bierze wszystko”
Czymś co jest „novum” w dziejach amerykańskiej demokracji jest fakt, że podczas tych wyborów z możliwości wcześniejszego zagłosowania – internetowo, pocztą lub osobiście w urzędzie - skorzystała rekordowa liczba przeszło 100 milionów wyborców! Oznacza to aż niemal trzy czwarte wszystkich głosów oddanych w wyborach prezydenckich A. D. 2016.
Warto jednak przypomnieć pewną oczywistość, która wszak nie do końca jest wszystkim znana, a mianowicie wybory w USA wygrywa nie ten kandydat, który uzyskuje najwięcej głosów – gdyby tak było to cztery lata temu wygrałaby Hilary Rodham Clinton – lecz ten, który zdobywa większość głosów elektorskich (jest ich 538). Warto też podkreślić, że w Stanach Zjednoczonych obowiązuje system „zwycięzca bierze wszystko”. Oznacza to, że nawet minimalna wygrana w tym czy innym stanie przekłada się na pełną pulę mandatów elektorskich, a nie na proporcjonalny – w stosunku do liczby głosów – podział mandantów.
Gdy piszę te słowa – a jest środa przedpołudniem, wiadomo już ze wybory zostały definitywnie rozstrzygnięte w przeszło 80% stanów: w 41 stanach na 50. W dwudziestu trzech z nich wygrał Donald Trump, w osiemnastu i Dystrykcie Centralnym Kolumbii – Joe Biden. Rzecz w tym, że na razie łupem Demokratów padły stany z większą liczbą głosów elektorskich – stąd na przykład TVN wczoraj przed jedenastą podawał przewagę Bidena nad Trumpem w stosunku 220 do 213 elektorów. Mniej zorientowani w polityce moi rozmówcy uznawali to za wynik ostateczny, bo jakoś specjalnie nie wybrzmiało, że w większości pozostałych stanów przewagę, nieraz wyraźną, ma kandydat Republikanów.
Kongresowy „balance of power”
Obok wyborów prezydenckich równolegle toczyły się wybory, nazwijmy je „parlamentarne”. Amerykanie wybierali jedną trzecią składu Senatu (na czele którego tradycyjnie stoi wiceprezydent USA – w ostatnich czterech latach Michael Richard Pence) oraz cały skład Izby Reprezentantów. Możemy tu mówić o, w pewnym sensie, wyniku remisowym, bo Demokraci nie odbili Senatu, ale utrzymali większość w Izbie Reprezentantów.
Było szereg niespodzianek, przegrywali faworyzowani Republikanie czy Demokraci, ale nie zmieniło to w sposób decydujący swoistej „balance of power” czyli politycznej równowagi sił w Kongresie USA, składającym się z izby niższej czyli Izby Reprezentantów oraz izby wyższej czyli Senatu. Ciekawostką jest fakt reelekcji najmłodszego kongresmana, a raczej kongresmenki (31 lat) w dziejach USA, bardzo lewicowej kandydatki Demokratów Alexandrii Ocasio-Cortez. Jednak większość jej krajanów – Amerykanów o latynoskim pochodzeniu poparło Trumpa, choć tradycyjnie ten elektorat wybierał Demokratów jako formacje w naturalny sposób bardziej otwartą na potrzeby mniejszości etnicznych, narodowych czy językowych.
„The Winner is ???”
„Wygraliśmy te wybory” - to słowa Donalda J. Trumpa w noc wybroczą. Prezydent USA powiedział to, choć oficjalnie trwalo, trwa i jeszcze potrwa co najmniej do końca tygodnia liczenie głosów, zwłaszcza tych korespondencyjnych. Skądinąd eksperci uważają, że zliczanie głosów oddanych wcześniej będzie atutem Joe Bidena. Są to bowiem głosy często z dużych miast, od lat popierających Demokratów.
„Dziękuję narodowi amerykańskiemu. Miliony ludzi głosowało na mnie, a smutna grupa ludzi próbuje odmówić im głosu” – powiedział gospodarz Białego Domu, jak zwykle ustawiając się w roli wroga establishmentu i negatywnie pozycjonując go w oczach wyborców.
Wbrew oczekiwaniom – i sondażom – „żelazny” stan Republikanów, w którym wygrywali do 1966 roku, czyli Teksas, z olbrzymia liczbą głosów elektorskich (38!) i tym razem poparł prawicowego kandydata. A jak mówi amerykańskie powiedzenie „Kto za sobą niesie Teksas, ten wygrywa”. Symboliczny był fakt zwycięstwa Trumpa w Ohio. Uzyskał tam po ciężkiej walce nieco ponad 50 % głosów – od 1964 roku kto wygrywał w Ohio, wygrywał w całych Stanach Zjednoczonych...
Biden zgodnie z tradycją został królem Zachodniego Wybrzeża (Waszyngton, Oregon, Kalifornia), ale też wygrał w Nowym Jorku i Chicago (stan Illinois). Prezydent Trump skontrował na tzw. „Głębokim Południu” oraz tradycyjnych „safe constituencies” – okręgach „zawsze” głosujących na Republikanów: Alabama, Missisipi, Karolina Południowa i Luizjana (zresztą są to stany, które swoje „prosperity” budowały na murzyńskich niewolnikach). W Nebrasce i Main głosy zostały podzielone – większość w Nebrasce dla Trumpa, który uratował też jeden głos w Maine.
W 2016 roku już o piątej rano widzieliśmy, iż „The Winner is Donald Trump”. Teraz oficjalnie na tę prawdopodobną informację będziemy musieli poczekać dłużej. I czy się potwierdzi? Oto jest pytanie...
*tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej Codziennie" (05.11.2020)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 1418
https://www.youtube.com/…