Ci co odchodzą zostawiają potomnym czasem więcej, czasem mniej. Kontury ich śladów szybko stają się coraz mniej wyraźne. Nim całe ich dziedzictwo stanie się jedynie niewidzialnym atomem, składającym się wszakże na przyszły kształt świata, potomni, kierując się miłością, podziwem, albo jakimś wewnętrznym nakazem starają się zachować w sobie ten blask istnień, których byli świadkami. Czasem to tylko pamięć o jednym spojrzeniu, jednym słowie, jednym geście.
W 1965 oglądałem na stadionie w Zielonej Górze finał Pucharu Polski, w którym zmierzyły swoje siły drużyny Czarnych Żagań i Górnika Zabrze. Naprzeciwko trzecioligowej rewelacji z Żagania, składającej się ze zbieraniny dwudziestolatków, piłkarzy niższych klas powołanych do wojskowej służby zasadniczej w miejscowych jednostkach, stanęła śląska potęga naszpikowana reprezentantami kraju.
Miałem jakieś nadzieje po szalonym półfinale z ŁKS-em, rozegranym na boisku Czarnych przy 16 tysiącach natchnionych na równi z piłkarzami kibiców. Jednak zderzenie z rzeczywistością było twarde i natychmiastowe. Górnik już w tym czasie reprezentował ogromną klasę, która przez lata pozwalała mu zaliczać się do czołowych klubów w Europie. Grały w nim sławy, które potem miałem okazję jeszcze nieraz oglądać, ale najważniejszą wtedy postać w drużynie widziałem na żywo pierwszy i ostatni raz. Tą osobą był Ernest Pohl.
Piłkarzy Czarnych zjadła trema. Zaszkodził im cały ten zgiełk - nagłe pojawienie się w czołówkach gazet i to finałowe wyeksponowanie ich na nieprzytulnym, nie kameralnym jak ich, stadionie. Na boisku po prostu nie istnieli. Liczyłem ile razy byli w stanie przekroczyć z piłką linię środkową i wyszło mi w pierwszej połowie, że raptem trzykrotnie. Musieli przegrać, niewiadomą był tylko rozmiar porażki.
Niekiedy widzi się coś absolutnie unikalnego i człowiek nie zdaje sobie z nadzwyczajności tego zjawiska sprawy. Drugi ze swoich trzech goli zdobył Ernest Pohl posyłając bombę spoza pola karnego, lecącą w długi róg pół metra nad ziemią. Widziałem dokładnie – wymierzył i trafił tam gdzie chciał, w lukę między zawodnikami. Miałem wtedy piętnaście lat i wydawało mi się, że z czasem każdy chętny do treningu się może tego nauczyć. Dopiero potem, gdy czytałem relację z meczu Polski ze Szkocją, kiedy to po strzale Pohla nie bardzo wiedziano, gdzie jest piłka – jej lot był tak szybki, zrozumiałem, że dane mi było widzieć wyjątkowego piłkarskiego geniusza. Ale już tam na miejscu, Ernest Pohl zdobył moje najwyższe uznanie, nie za strzał, ale za to co nastąpiło potem.
Podbiegli do niego koledzy z drużyny z gratulacjami, on szedł w stronę swojej bramki dosyć blisko trybuny, na której siedziałem, więc dobrze mogłem widzieć jego gesty. Dawał swojej drużynie dyskretny znak dłońmi: - Spokój!
Pohamowywał drużynę przed obnoszeniem się z tryumfem i dalszym bezwzględnym wykorzystaniem swoich przewag, nie chciał poniżać słabszego i bezradnego w tym dniu przeciwnika. Widać było mir jakim się cieszył wśród partnerów. Sam decydował - nawet nie rzucił okiem w stronę trenerskiej ławki.
W dalszej części meczu nie było już żadnego szturmu, raczej pozorowanie gry – piłka krążyła na jednej połowie, jednak do strzałów na bramkę dochodziło sporadycznie. Bezsilność zawodników Czarnych nadal była widoczna, ale finał kończył się honorowym 4:0, a nie jakimś totalnym pogromem. Wiedziałem, że to zasługa jednego, od tej pory dla mnie wielkiego człowieka.
Ta mądrość, to wyczucie Ernesta Pohla nie uratowały Czarnych Żagań przed haniebną, w najwyższym stopniu krzywdzącą zawodników, klub, miasto i kibiców decyzją władz PZPN, które z obawy o kompromitację na arenie międzynarodowej nie zgłosiły Czarnych, jako finalisty Pucharu Polski, do europejskich rozgrywek pucharowych.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 2327