Zielone koszulki przeważały na widowni wieczoru bokserskiego w słynnej hali, tocząc nieprzerwaną, przyjacielską rywalizację z obozem argentyńskim. Raz tylko się gdzieś w jakimś sektorze zaogniło, poza tym panował duch rozumienia się, uciechy i satysfakcji z dobrego boksu i ze znajdowania się w tym miejscu.
Nowy Jork jest miastem dającym ludziom wrażenie czegoś w rodzaju lewitowania. Nimb tego miejsca, tani ale brany bardzo serio amerykański blichtr czynią mieszkańców tudzież przyjezdnych w jakimś sensie dzieciakami, potrafiącymi oddać się spontanicznej zabawie w dorosłość. Jakieś pole magnetyczne powoduje, że ludzie lecą tu jakby wyżej. Tak odbierałem też i to szalone zbiorowisko wokół ringu.
Pomimo żywej sympatii dla irlandzkiego bractwa, moje serce ostatecznie należało do Argentyny. Nie pamiętam już kto śpiewał jej hymn na ringu, ale to kibice na sali uczynili z niego zupełnie niezwykły spektakl, podczas którego entuzjazm, wiara i siła rozlały się na wszystkich. Wiedziało się właśnie, że nie udałoby się to tak fantastycznie w miejscach innych niż NYC. Śpiewali długo i kipiało to z niesłabnąca mocą, a tu walka o mistrzostwo świata dopiero przed nami.
Urzekała mnie spontaniczność młodzieńców ubranych w pasiaste biało-błękitne koszulki; trochę moją stawała mi się ich flaga z nieznanym słońcem Południa. Jednocześnie i natychmiast to niewycofywane uznanie było warzone jak mleko, do którego dolewa się jakiś okropny pestycyd. Na połowie koszulek koloni argentyńskiej widniał napis MESSI i numer 10. Druga połowa nosiła koszulki z wizerunkiem Che Guevary. W mojej kulturze, w kodeksie karnym w niej się znajdującym, ten człowiek z gwiazdą na berecie, upozorowany na idola, jest widziany jako niebezpieczny działacz i zbrodniarz komunistyczny, dążący do uczynienia z Ameryki Łacińskiej materialistycznego imperium, do odebrania narodów Nowego Świata Matce Bożej z Guadalupe.
Wszystko byłoby inne, to znaczy dużo bardziej mi obojętne, i wychodziłbym z sali zapominając w tymże momencie o południowoamerykańskim „folklorze”, gdyby nie moja wieloletnia sympatia dla tego kraju, gdyby nie J. L. Borges i argentyńscy piłkarze. Nie umiałem w swojej głowie podzielić tej młodzieży na tych z Messim i tych z Guevarą, byli jak ryby w jednej ławicy – wymieszani. Trudno tu było kogoś zdyskwalifikować. Skoro oni się nie podzielili, dlaczegóż ja miałbym ich dzielić. Najczęściej w układzie Argentyna kontra ktośkolwiek inny trzymam za pierwszą stroną – teraz kibicowałem ich mistrzowi Martinezowi. Sport jest niezwykłym rozdziałem w historii, można by powiedzieć, że jest raczej głupstwem, ale od takiego osądu powstrzymuje choćby prawda o zawieszaniu krwawych wojen na czas olimpiad w czasach wydawałoby się barbarzyńskich w porównaniu ze współczesnością. Teraz w tej hali sport sprzągł się z polityką jasno i wyraźnie. Nie dawało się tego zmierzyć polską miarą, pozostało czekać aż Bozia pozwoli to zrozumieć.
Nigdzie nie spotkałem tak twardogłowych komunistów polskich jak w USA. Dotyczy to być może i emigrantów z innych krajów, w tym z Argentyny – spekulowałem. Widać amerykański system wizowo-emigracyjny, chyba raczej niechcący, promuje czerwonych, a oni sami paradoksalnie bardziej tęsknią do tego kraju niż dajmy na do Kuby. Dlatego też nie można tej grupy argentyńskich kibiców uważać za próbę reprezentatywną dla całego narodu. W ten sposób mniej więcej biegły tory mojego myślenia, ale podejrzenie zostało. Złamanego grosza by nie postawił wtedy na to, że równo za rok nowym papieżem będzie Argentyńczyk!
Już w Polsce zadzwoniłem do ambasady argentyńskiej z prośbą o wyjaśnienie, jak to jest u nich z tym Che Guevarą. Rozmawiałem z sympatycznymi polskimi pracownikami, którzy, zasięgając opinii Argentyńczyków, dodawali nieco od siebie.
- Tak, sprzedaje się takie koszulki, ale ich noszenie w Buenos Aires nie jest dobrze widziane – wyczułem, że druga część zdania to wyjście naprzeciwko odgadywanym poglądom polskiego rozmówcy. A może i tak jest w istocie?
- Po jakie licho ci taka wiedza? - pytam sam siebie. - Polską się zajmij.
- Gdy zrozumie się planetę Argentyna, to wtedy może i do pojęcia będzie i ten satelitarny układ, w którym szamocze się Polska – kończę retoryczną repliką.
Żartów tu jednak nie ma, dziś się razem bawimy, ale jutro, choćby w swojej duszy, staniemy po różnych stronach, wedle ewangelicznej zapowiedzi. To zdjęcie, zrobione miesiąc po opisnym wydarzeniu na 5-ej Alei na Brooklynie, może nosić tylko jeden tytuł: „Konfrontacja”.