Świnarzyńska banda OUN – UPA zdradza Polaków......

......i barbarzyńsko morduje żołnierzy oraz śpiących mieszkańców wsi Dominopol.
 
Od wiosny 1942 r. zaczynają w naszych stronach chodzić słuchy, że Ukraińcy, głównie policjanci ukraińscy w służbie niemieckiej, dopuszczają się brutalnych morderstw i prześladowań na wybranych Polakach, a nawet na całych rodzinach polskich. Mówiono coraz częściej z trwogą w sercach: „Jak już kogoś napadli, to prawie na pewno zamordowali.”.
Pierwszy głośny mord, który mocno utrwalił mi się w pamięci, to napad na rodzinę polską Rudnickich we wsi mieszanej polsko – ukraińskiej Chobułtowa. Słyszałem od ludzi, że całą rodzinę okrutnie zamordowali Ukraińcy. Podobny przypadek miał miejsce w kolonii polskiej Augustów na Ziemi Swojczowskiej, gdzie na już skraju tej miejscowości, przy trakcie z Augustowa do Kisielina, mieszkał Polak lat około 55 wraz ze swoją rodziną, żoną i dziećmi. Właśnie ich także napadli nocą Ukraińcy i wszystkich wymordowali, a dobytek puścili z dymem. Pamiętam, że to było w tym samym czasie co tragedia rodziny Rudnickich.
Wiem o tym ponieważ widziałem to osobiście, gdy wierzchem jechałem tym traktem do wsi Rudnia, do mojej rodzonej siostry, która wyszła za mąż za Konstantego Dobrowolskiego. Gdy więc rano przejeżdżałem obok tego miejsca nie widziałem tam trupów, ale dom dopiero co się dopalał. Zauważył to także lotnik niemiecki, który krążył nad tym miejscem. Od ludzi z naszej wsi słyszałem także, że podobne zdarzenie miało miejsce jeszcze we wsi Włodzimierzówka.
Moja ostatnia wigilia w rodzinnym domu była już bardzo smutna. Bardzo dobrze pamiętam ten wieczór, jak siedzieliśmy przy stole i rozmawialiśmy o Polakach, którzy ginęli bez wieści. Łączyliśmy w bólu z tymi rodzinami, które do tej chwili czekają, że tatusiowie jeszcze wrócą do domu, do mamusi, że przyniosą ze sobą choinkę z lasu, a może nawet jakiś ładny prezent od św. Mikołaja.
Jak zwykle udaliśmy się całą naszą rodziną na uroczystą pasterkę, a po powrocie z Kościoła ze Swojczowa, wspólnie kolędowaliśmy. Zaraz po świętach wchodziliśmy w nowy rok 1943, ale nikt z nas nawet w najczarniejszych myślach nie przypuszczał, że właśnie ten rok, na setki następnych lat, zapisze się jako niezwykle tragiczny i brzemienny w swoich skutkach.
Banderowski koszmar rozpoczął się na wiosnę 1943 r., gdy ukraińscy policjanci porzucili służbę u Niemców i z bronią, nocą w zorganizowany sposób uciekli do lasu. Właśnie z tym wydarzeniem, wiąże się początek martyrologii narodu polskiego na Wołyniu. Od tego momentu tworzenie się band ukraińskich w lasach, nazywających się Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów – Ukraińska Powstańcza Armia (OUN-UPA) nabiera szczególnego tempa. Najwięcej Ukraińców zgromadziło się w naszych okolicznych lasach, przede wszystkim w Lesie Świnarzyńskim i w dużej wiosce ukraińskiej Wołczak. To była wieś położona między lasami, bardzo dogodne miejsce dla organizacji bazy partyzanckiej i to Ukraińcy wykorzystali w stopniu wysokim. Powstał tam cały sztab ukraiński o czym nasi ludzie doskonale wiedzieli. Tymczasem ukraińska banda rosła w siłę z każdym dniem bowiem wciąż przyjmowano nowych ochotników do UPA. Nie mogliśmy jednak wtedy przewidzieć jaką siła dysponują, gdyż Ukraińcy wprowadzili bezwzględny zakaz kręcenia się po lesie, trudno więc było cokolwiek podejrzeć.
Słyszałem, że do wsi Wołczak i Lasu Świnarzyńskiego przyjechało dużo Ukraińców z Galicji i że to też była formacja OUN – UPA. Prawie wszyscy zostali zakwaterowani we wsi Wołczak, nie słyszałem, aby Ukraińcy kwaterowali także w domach rodzin polskich w Dominopolu. W czasie wojny nie wiedziałem nawet o tym, gdzie Ukraińcy kwaterują, tak się dobrze tajniaczyli, dopiero po wojnie opowiedział mi o tym Polak Franciszek Mikulski, mój serdeczny przyjaciel ze wsi Wołczak. Franio mieszkał tam ze swoją polską rodziną w dużym, pięknym domu. Dziś już nie pamiętam jego rodziców z imienia, miał też siostrę, chyba Józefę lat około 19. Franio wspominał, że w jego domu mieszkało wielu ukraińskich oficerów, którzy spotykali się prawie codziennie. Zapamiętałem nazwisko jednego z nich: Piśniuk. Człowiek ten znany był już wcześniej z jakiś funkcji, które pełnił w ukraińskiej policji, jeszcze w służbie Niemcom, a potem jako jeden z największych morderców ludności polskiej w naszej okolicy.
Od wiosny 1943 r. Ukraińcy przejawiali jeszcze jedną szczególną aktywność, całymi nocami wozili furmankami, chyba  broń i sprzęt wojskowy, które wydobywali z sowieckich bunkrów. Widziałem to nie jeden raz bowiem przejeżdżali tuż obok naszego domu i wtedy wiele razy słyszałem ich ukraińskie rozmowy. Coraz częściej wzywano polskich gospodarzy, młodych, silnych, najczęściej po wojsku jako potrzebne im „podwody”. Niestety jak już ktoś do nich pojechał, to już prawie nigdy do domu nie wrócił. Ludzie w naszej kolonii po cichu komentowali to, dość jednoznacznie: „Ukraińcy skrytobójczo mordują naszych mężów i synów w lesie, dlatego wciąż nie wracają do swoich domów!”. W ten sposób zaginął bez wieści mój kuzyn Stanisław Hypś lat około 32 z naszej kolonii Piński Most oraz wielu innych, przede wszystkim z Dominopola.
 
            Polsko – ukraiński sojusz i braterstwo broni przeciw Niemcom

Jednocześnie Ukraińcy coraz częściej pojawiali się w polskich wsiach i koloniach i prowadzili ożywioną akcję propagandową. Namawiali młodych mężczyzn i chłopaków polskich, aby wstępowali do powstającego właśnie oddziału polskiej partyzantki w Dominipolu, który będzie walczył wspólnie z UPA przeciwko Niemcom. Osobiście widziałem ukraińskiego oficera, który jeździł na koniu i rozgłaszał tę wieść w naszej okolicy.
Raz jeden zatrzymał się także obok mojego domu i nie zsiadając z konia zaczął ze mną o tym rozmawiać, pamiętam że powiedział wtedy do mnie takie słowa: „Wasze młode chłopaki powinni się organizować w oddział partyzancki i razem z nami bić Niemców!”. Ubrany po cywilnemu w płaszcz, mówił do mnie w języku ukraińskim, nie dostrzegłem też u niego broni. Zaraz po tych słowach zabrał się i pojechał dalej. Oficer ten miał około 35 lat i był dla mnie człowiekiem zupełnie nieznanym. Znałem natomiast wielu chłopaków, którzy do tego wojska zgłosili się na ochotnika, będąc wtraźnie pod wpływem tej propagandy. Służyli tam dla przykładu: Eugeniusz Buczko lat około 20.
Pozostali chłopcy byli z wielu różnych miejscowości, w tym z: Jesionówki. Ich kwaterą był budynek naszej dawnej szkoły podstawowej pod lasem, tam mieli swój wojskowy posterunek. Poubierani byli w mundury przedwojenne oraz wojskowe furażerki, na których widniał polski orzeł, choć nie wszyscy i większość, tak naprawdę chodziła, po prostu w ubraniach cywilnych.
Do momentu wymordowania wsi Dominopol, oddział liczył około 30 chłopaków, tak przynajmniej słyszałem od moich polskich kolegów, którzy w Dominopolu mieszkali. Ja sam osobiście, już do tej wsi nie chodziłem bowiem na moście przez rzekę Turię, Ukraińcy postawili silną wartę. Dwóch a może nawet trzech, dobrze uzbrojonych wartowników, stało tam dzień i noc, kontrolując wszystkich, którzy chcieli tamtędy przejść, bądź przejechać. A ja naprawdę nie miałem najmniejszej ochoty tłumaczyć się im choćby chwilę, dlatego wolałem do Dominopola nie chodzić.
 
Zdrada banderowców i zagłada oddziału Dąbrowskiego

Słyszałem od ludzi we Włodzimierzu Wołyńskim, że ten oddział młodych chłopaków, który stacjonował w szkole został przez Ukraińców wyprowadzony w las na jedną z polan, a tam był już ustawiony wcześniej strzelec ukraiński z karabinem maszynowym. Gdy nasze chłopaki, nic zapewne nie wiedząc o ukraińskiej, haniebnej zdradzie, przystąpili do jakiś swoich ćwiczeń, odezwał się karabin, który zmiótł ich wszystkich, co do jednego. Tak zakończyła się niefortunna współpraca, która jeszcze raz obnażyła ukraińskie serca oraz ich zawartość. Zarazem po raz kolejny, na wieczność utrwaliła sławę polskiego żołnierza, wcale nie naiwnego, ale ponad wszystko wiernego Bożej, wiecznej, a zarazem romantycznej, jak polska dusza właśnie ideii: „Za naszą i waszą wolność!”. Niestety niektórzy synowie narodu ukraińskiego nie byli i prawdopodobnie nadal nie są takiego ducha, który takimi ideałami żyje i który takimi słowami się karmi.
Z tej jatki uratował się tylko jeden chłopak, który w chwili likwidacji oddziału, nie był razem z innymi, ale mając przepustkę przebywał właśnie w swoim domu. Gdy 12 lipca, w poniedziałkowy ranek, wracał na służbę do oddziału wozem, odwoził go jego młodszy brat, jak zwykle na moście stali ukraińscy wartownicy, którzy zatrzymali ich do regulaminowej kontroli. Dziś jednak zachowali się nietypowo bowiem widząc kto przyjechał, wsiedli na wóz, tuż obok polskiego żołnierza i kazali się wieść do wsi. Gdy byli już w środku wioski, Ukraińcy nieoczekiwanie zażyczyli sobie, aby Polak zatrzymał się przy krzyżu, na którym zawieszona była piękna figura Pana Jezusa. Tuż obok było gospodarstwo gajowego. Po chwili rozkazali, aby obaj bracia rozpoczęli kopać dół dla jakiegoś Żyda, którego schwytano i którego zaraz przywiozą, aby tu pochować.
Nie mając innego wyjścia chłopcy zaczęli posłusznie kopać, choć sytuacja musiała im się już wydawać, co najmniej podejrzana i niepokojąca. Gdy już wykonali polecenie i dół był gotowy, ukraińscy oprawcy wydali chłopakom kolejny rozkaz: „Rozbierać się!” Gdy starszy usłyszał to polecenie, nie miał już wątpliwości, że ich chwile są już dosłownie policzone, dlatego nie mając nic do stracenia rzucił się do rozpaczliwej ucieczki. I chociaż za nim gęsto strzelali, to jednak zły człowiek strzela, ale Pan Bóg kule nosi. Zdołał uciec i przeżył, bo tak miało być, bo właśnie jego wybrał Pan, dobry i sprawiedliwy, jako świadka na wieczną hańbę dla Ukraińców i dla męczeńskiej sławy polskiego żołnierza. Bohatera wiernego swojemu powołaniu i służbie do końca, czasami nawet takiego, jak ten na polanie i ten pod krzyżem, w wymordowanym już dzień wcześniej Dominopolu. Niestety jego brat został wtedy, prawie na pewno zamordowany bowiem od tej pory wszelki ślad po nim zaginął. Dziś już niestety nie pamiętam, kto mi tę historię opowiedział, ale jej szczegóły pamiętam doskonale. Wydaje mi się, że ten człowiek był gdzieś z okolic wsi Jasionówka, w każdym razie, gdzieś z tamtych stron.
 
Rzeź Dominopola – perły Wołynia

Pamiętam, że 10 lipca w sobotę, w samo południe, ja i moja rodzina: mama oraz brat Kazimierz, wybraliśmy się naszą furmanką do odległej 16 km polskiej wsi Rudnia. Zamierzaliśmy tam dojechać jeszcze przed nocą. Po dotarciu na miejsce nocowaliśmy, u mojej rodzonej siostry, a w niedzielny ranek 11 lipca, zamierzaliśmy wybrać się razem do kościoła w Kisielinie. To miała być msza święta, suma o godzinie 12.00, jednak ponieważ od rana padał gęsty deszcz i była wyjątkowo nieprzyjemna pogoda, postanowiliśmy jednak zostać w domu. Nikt z nas w tym momencie nawet nie przypuszczał, że to niebo płacze nad ogromem nienawiści i zła, które pochłonęło tego dnia na Wołyniu tysiące niewinnych ofiar.
Do Kościoła w Kisielinie było z Rudni około 5 km, a my nie chcieliśmy moknąć na wozie w drodze. Czekaliśmy więc cierpliwie w domu na tych, którzy jednak wybrali się do kościoła, pomimo takiej pogody. Tymczasem mimo upływu czasu ich wciąż nie było i nie mieliśmy żadnego pojęcia, co się właściwie z nimi stało, sądziliśmy że pewnie gdzieś jeszcze po drodze wstąpili. Nie mogąc już dłużej czekać, pomimo tego, że deszcz nieustannie padał i wciąż utrzymywała się b. nieprzyjemna mżawka, postanowiliśmy po południu wrócić do swojego domu w Pińskim Moście.
W drodze powrotnej, gdy przejeżdżaliśmy właśnie przez długą kolonię Wandywola, spostrzegliśmy, że z przeciwka jadą wprost na nas, furmanki wypełnione ukraińskimi banderowcami. W tym momencie nie było już czasu na ucieczkę, więc zdecydowaliśmy jechać dalej, myśląc sobie w sercu: „Co będzie!”. Gdy ich mijaliśmy widziałem, że furmanek było około 10, a na każdej z nich siedziało od siedmiu do ośmiu rezunów, uzbrojonych po zęby i w pełnej gotowości bojowej. Na szczęście nie zatrzymali nas i nie wypytywali skąd i dokąd jedziemy i po co. Czuliśmy jednak ich bardzo uważny i badawczy wzrok skierowany na nas, bardzo się w tym momencie bałem, inni też, jechaliśmy z duszą na ramieniu.
Oczywiście nikt z nas nawet nie przypuszczał, że oni jechali właśnie prawdopodobnie do wsi Rudnia, gdzie zamordowano bardzo wielu Polaków. Tak szczęśliwie dojechaliśmy do naszego domu, gdy na dworze już robiło się ciemno, my tymczasem wciąż nie mieliśmy zielonego pojęcia, co się właściwie się dzisiaj na Wołyniu wydarzyło. Spokojnie więc poszliśmy spać do swoich łóżek.
Tak więc gdy Ukraińcy rżnęli moich kolegów i przyjaciół w Dominopolu z 10 na 11 lipca, ja właśnie spokojnie spałem w dość odległej wsi Rudnia, dlatego nie jestem bezpośrednim, naocznym świadkiem pierwszej, najbardziej gwałtownej fazy mordu. Znam ją jednak dość dobrze z relacji naocznych świadków tych wydarzeń, których miałem łaskę osobiście poznać i wiele razy osobiście wysłuchać. A oto Ci których pamiętam do dziś oraz ich tragiczne losy:
 
10 – latek Traczyński z Dominopola

Już kilkanaście dni po napadzie na polską wieś Dominopol, do naszego miejsca zatrzymania przy ulicy Lotniczej w mieście Wąodzimierz Wołyński, przyszedł młody chłopiec w wieku około 10 lat i prosił naszą rodzinę o pomoc. Przedstawił się jako Traczyński i gdy tylko trochę odpoczął, zaraz zaczął nam opowiadać, jaką tragedię przeżył osobiście i co się stało z jego najbliższą rodziną, mówił tak: „W nocy na nasz dom napadli Ukraińcy banderowcy i gwałtownie włamali się do środka, gdy tylko znaleźli się już w domu od razu, bez żadnych słów, rozpoczęli bezlitośnie mordować moją najbliższą rodzinę. Zabili moją mamę i mojego tatę oraz moją siostrę, a ja w tym czasie zdążyłem ukryć się niepostrzeżenie za drzwiami, tak że mnie szczęśliwie nie zauważyli. Kiedy bandyci opuścili nasz dom, powoli i po cichu wysunąłem się na zewnątrz i zdołałem wydostać się z naszej wsi. Potem dotarłem do miasta Włodzimierz Wołyński.”. Niestety nie mogliśmy, tej biednej sieroty przyjąć do siebie, ponieważ w tym czasie, też bardzo biedowaliśmy, dlatego poradziliśmy mu, to co w tym momencie, było dla niego najlepsze. Zachęciliśmy mianowicie chłopca, aby udał się i poprosił o pomoc ks. Stanisława Kobyłeckiego, który zajmuje się właśnie organizowaniem pomocy dla sierot, których rodzice zginęli podczas trwających wciąż pogromów na ludności polskiej.
 
Stanisław i Edward Uleryk z Dominopola

Gdy już byłem w  polskiej partyzantce w Armii Krajowej, spotkałem tam dwóch braci Uleryków: Stanisława lat około 22 i Edwarda lat około 20, opowiedzieli mi wtedy wielką tragedię swojej najbliższej rodziny w Dominopolu, którą osobiście przeżyli, mówili tak: „Nasz tato i dwie nasze siostry wybrali się, aby przerzucać siano na łące, która jest położona w środku wsi Dominopol i od tej pory wszelki ślad już po nich zaginął. My zorientowaliśmy tymczasem, że był napad na Dominopol i uciekliśmy do miasta Włodzimierz Wołyński. Tu zamieszkaliśmy z naszą rodziną na przedmieściu, na ulicy Lotniczej. Niestety ukraińscy bandyci i tu nie dali nam spokoju bowiem jednej nocy napadli znowu na naszą rodzinę i tym razem zdołali zabić naszą mamę oraz naszego młodszego brata. My obaj zdołaliśmy podczas napadu wyskoczyć z domu oknem i tak cudownie zdołaliśmy się potem uratować. Od tej pory kiedy straciliśmy wszystkich, wstąpiliśmy do polskiej partyzantki.”.  
 
Bronisław Kraszewski z Dominopola

12 lipca rano do naszego domu przyszedł Polak Bronisław Kraszewski lat około 25 i zaczął nas wypytywać o swoją rodzinę, która również mieszkała we wsi Rudnia. Z tego co mi wiadomo mieszkała tam jego mama i rodzeństwo, w tym chyba brat Stanisław. Tej nocy, w której Ukraińcy napadli na Dominopol, przebywał właśnie u swojej panny Zienkiewicz, którą czasami odwiedzał, a która mieszkała na kolonii Wandywola. To było już dość blisko kościoła w Swojczowie. Ponieważ nic nie wiedzieliśmy, poszedł dalej do swojej wsi, przed wyjściem wspomniał tylko, że nie będzie szedł przez most, aby nie doznawać przyjemności oglądania ukraińskich wartowników. Po latach spotkałem go ponownie, a on opowiadał mi tak: „Gdy od was wyszedłem udałem się prosto nad naszą rzekę Turię, przeszedłem ją i ruszyłem w kierunku samej wioski. W pewnym momencie wszedłem na ogród rodziny Traczyńskich gdzie rósł duży tytoń, który jednak był wyraźnie przez kogoś wytałowany i leżał na ziemi. Byłem ciekawy co to takiego i poszedłem w tym kierunku. Nagle natknąłem się na świeżo wykopany dół, w którym leżeli niedawno, co pomordowani ludzie. To było kilka osób w różnym wieku. Jak tylko to zobaczyłem rzuciłem się do ucieczki, tą samą drogą którą przyszedłem.”.
Antoni Sienkiewicz wspomina także: Jest mi także wiadome, że na Dominopolu mieszkała młoda dziewczyna Antonina Uleryk lat około 12. Podczas napadu Ukraińcy włamali się do ich domu i zaczęli mordować jej rodzinę. Następnie już pobitych składali na kupę, tak zginęła jej siostra Rozalia oraz jej mama i tato. Antonina też została przebita bagnetem i straciła przytomność, to właściwie uratowało jej życie, po jakimś czasie odzyskała bowiem świadomość i zdołała wydostać się z domu. Chociaż Ukraińcy zauważyli, że w domu brakuje jednej osoby, już jej nie znaleźli ponieważ zdołała ukryć się w krzakach. Gdy nadeszła noc przeszła przez rzekę Turię i udała się do Swojczowa gdzie miała dużą rodzinę i gdzie spodziewała się znaleźć pomoc. Na szczęście nie pomyliła się, jej bliscy udzielili jej pomocy i niedługo później znalazła się we Włodzimierzu Wołyńskim.
 
Dzień po rzezi poznajemy tragiczną prawdę o rzezi

W poniedziałkowy ranek, to był już 12 lipca wstaliśmy dość wcześnie bowiem zapowiadała się przepiękna pogoda, jakże różna od wczorajszej. Moja mama postanowiła to od razu wykorzystać i zabrała mnie oraz brata Eugeniusza na naszą łąkę, gdzie grabiliśmy siano. W tym momencie byliśmy zaledwie 700 metrów od pierwszych zabudowań wymordowanej, już przez Ukraińców wsi Dominopol. Ale ani ja, ani nikt z nas nie zauważyliśmy, jak dotąd żadnych, niepokojących nas znaków, co prawda dochodziły do nas pojedyncze strzały od wioski, ale nawet one, nie wzbudziły u nas podejrzliwości, czy niepokoju. Co innego wielki dym na niebie, wielka chmura dymu, od strony wsi Rudnia, od razu poznaliśmy, że to nie jest zwyczajny pożar, ale że musiało się tam wydarzyć, właśnie jakieś nieszczęście. Póki co, wciąż nie wiedzieliśmy, że tam właśnie giną od ukraińskiej kosy, bądź już zostali zamordowani nasi najbliżsi. O tym dowiedzieliśmy się dopiero w mieście we Włodzimierzu Wołyńskim.
Po pewnym czasie przechodziły przez tę łąkę,  na której pracowaliśmy, nasze sąsiadki Stanisława i Konstancja Zymon. To były dwie rodzone siostry, Polki, lat około 20 i 23. Zatrzymały się przy nas i powiedziały tak: „Wy nic nie słyszeliście! Jeszcze przy sianie robicie, a cały Dominopol wymordowany!”. Po tych słowach ręce nam opadły i już nie mieliśmy ochoty dłużej pracować. Dziewczyny tymczasem poszły dalej, przeprawiły się przez rzekę Turię i poszły dalej w stronę wsi Dominopol, prawdopodobnie do Polaka Mikołaja Zymon. Od tej pory nie wiem, co się z nimi stało, słyszałem, że Mikołaj lat około 40, jego żona lat około 40, z pierwszego męża Buczko oraz dwoje ich dzieci lat 2 i 5, wszyscy zostali zamordowani przez Ukraińców.
Jeszcze brzęczały nam w uszach, te straszne słowa, a już otworzyły się nam także oczy i zobaczyliśmy, że po ogrodach i sadach całej niemal wsi, chodzą sobie samopas zwierzęta, a nikt nie stara się je stamtąd przegnać. Jak okiem sięgnąć nigdzie nie mogłem dojrzeć nawet jednej żywej duszy, nie było widać nawet jednego dymka z kominka. To wydawało się nam rzeczywiście b. podejrzane i niezwykle groźne i w tej sytuacji szybko wróciliśmy do swojego domu i opowiedzieliśmy pozostałym ostatnie nowiny. Z tą chwilą wszystkich ogarnął wielki strach, siedzieliśmy przerażeni w domu i nigdzie, nawet na chwilę nie wychodziliśmy. Jednak jeszcze tego samego dnia, już z ukrycia zobaczyliśmy jak traktem tuż obok naszego domu, co chwilę jedzie ukraińska furmanka z rodziną, co ciekawe zaprzęgnięta w konie, należące jeszcze niedawno do polskich gospodarzy. A muszę tu podkreślić, że znaliśmy te konie bowiem nasza łąka przylegała przez Turię do pastwisk Polaków z Dominopola, dlatego nie mieliśmy większych kłopotów z ich rozpoznaniem.
 
Na drugi dzień po rzezi Dominopola

Noc z 12 na 13 lipca ja i mój brat Kazimierz spędziliśmy w zbożu, w wysokim życie, które w tym roku wyjątkowo pięknie obrodziło. W środku nocy, znowu posłyszeliśmy jadących w stronę Dominopola, tym razem na własne oczy zobaczyłem ludzi wiezionych w stronę wybitej wsi. Tym razem to była bardzo znana i lubiana w naszych stronach grupa polskich muzykantów, którzy w większości wywodzili się z jednej rodziny polskiej, o nazwisku Struś. Widać było Ukraińcy gdzieś ich dorwali, wsadzili na furmankę, pewnie nawet przemocą i kazali sobie grać po drodze do Lasu Świnarzyńskiego. Od tej chwili wszelki słuch po nich zaginął, jestem prawie pewien, że zostali skrytobójczo i okrutnie zamordowani, może nawet jeszcze tej samej nocy.
Tymczasem w moim domu ważyły się nasze losy, nasz brat Kazimierz czując, że nie ma chwili do stracenia zdecydował, że jedzie do swojego teścia, do wsi Nowy Oseredek, a trzeba tam było pokonać ok. 9 km. Podczas tych przygotowań zdecydował się zabrać także i mnie, kiedy podjąłem decyzję, że ja również chcę z nimi w tym momencie jechać. Póki co byłem przekonany, że jeszcze tu wrócę i wcale nie zamierzałem jeszcze uciekać, choć jak już podkreślałem, wciąż nie byliśmy pewni, tak do końca tego, co się właściwie wydarzyło w Dominopolu. Byliśmy już niemal jednak pewni, że siostry Zymonówne miały niestety rację.  
Ledwie ujechaliśmy 1 km drogi zobaczyliśmy Ukraińca na koniu, który jechał od strony Gnojna i miał kosę na ramieniu. Gdy nas mijał, zatrzymał się i zaczął nas wypytywać tymi słowami: „Szo na Hularni czuty?”. Chodziło mu oczywiście o wieś polską Dominopol, gdzie dawniej była znana w okolicy gorzelnia, stąd w naszych stronach wielu ludzi, a szczególnie Ukraińcy, mówili na Dominopol także „Hularnia”. Odpowiedzieliśmy siląc się na spokój, że nic nie wiemy, co się tam dzieje. Wtedy on do nas tak: „Wy wtekajete!”. My jednak nie wiedząc wciąż jakie ma intencje, gwałtownie zaprzeczyliśmy, a on dodał jeszcze: „Wtekajte, wtekajte, was i tam znajdut!”. Po tych słowach pojechał sobie dalej, a my już bezpiecznie dotarliśmy boczną drogą do wsi Nowy Oseredek.
Ledwie tam przyjechaliśmy, a już nam nasza rodzina mówi: „Uciekajcie dalej bowiem w naszych stronach, jest dziś również bardzo niebezpiecznie dla Polaków. Ukraińcy bezlitośnie mordują naszych ludzi i nikt nie ma od banderowskiego noża taryfy ulgowej!”. Był tam dla przykładu Polak, chyba nazywał się Stanisław Burliński lat ok. 26, który brał udział w Kampanii Wrześniowej 1939 r. I jako żołnierz polski dostał się do niemieckiej niewoli. Po pewnym czasie jakiś niemiecki Bawor zabrał go do siebie na gospodarstwo, aby pracował niewolniczo dla III Rzeszy. Ponieważ dobrze się sprawował Niemiec wystawił przepustkę, aby mógł na krótki czas wyjechać na Wołyń, na taki urlop do swojego domu. Tak więc od pewnego czasu przebywał już w swoim rodzinnym domu. I właśnie tego samego dnia 13 lipca, kiedy my przyjechaliśmy do naszego brata, po niego przyszli do domu Ukraińcy i zabrali go przemocą ze sobą do lasu. Od tej pory, jak zwykle wszelki słuch już po nim zaginął, kolejna bardzo prawdopodobna ofiara banderowskich zbrodniarzy. O jego zabraniu dowiedzieliśmy jeszcze tej samej nocy i widząc, co się dzieje postanowiliśmy, że rano uciekamy do miasta Włodzimierz Wołyński. 14 lipca w środę, raniutko powsiadaliśmy na furmankę, a następnie ile konie miały sił w nogach przejechaliśmy przez wieś, a potem nie zatrzymywani już przez nikogo, dotarliśmy szczęśliwie do samego miasta. [fragment wspomnień Antoniego Sienkiewicza z kolonii Piński Most na Wołyniu, wysłuchał, spisał i opracował S. T. Roch]
 

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika u2

30-03-2021 [17:27] - u2 | Link:

"Ukraińcy, głównie policjanci ukraińscy w służbie niemieckiej, dopuszczają się brutalnych morderstw i prześladowań na wybranych Polakach"

Ano, to były regularne wojska niemieckie złożone z Ukraińców, Litwinów, Łotyszy, Słowaków etc. Wystarczy wspomnieć oddziały Dirlewangera, które wykazały się bestialstwem w Warszawie.

Mojego śp. stryjka ukraiński policjant, ale w niemieckiej służbie, postrzelił trzema kulami. Ale stryjek przeżył i uciekł. To zdarzyło się na terenie obecnej Białorusi.

Wątpliwe, aby ten policjant zdezerterował. Dywizje niemieckie zlożone z obcokrajowców biły się do końca wojny, ale pod dowództwem niemieckim. Pamiętam jakie zdziwienie wywołały u mnie marsze weteranów takich niemieckich dywizji w Rydze na Łotwie. Książki Mussoliniego bez problemu można było kupić w antykwariatach, ale Hitlera już nie. No cóż, taka skomplikowana historia Łotwy.