Witaj: Niezalogowany | LOGOWANIE | REJESTRACJA
Wyszło życie, śmierć została
Wysłane przez Teofila77 w 02-12-2018 [13:59]
Ludzie codziennie umierają – to banalne stwierdzenie niepodważalnego, biologicznego faktu rozprasza śmierć na nieskończoną liczbę istnień. A wówczas nie możesz myśleć o wszystkich, więc nie myślisz, po prostu przyjmujesz do wiadomości. Przecież każdy z nas musi umrzeć.
Gdy jednak umiera człowiek, choćby obcy, ale którego trzymasz za rękę, jako pacjenta, śmierć nabiera wyrazu – przyjmuje ludzką twarz tej jednej, jakże konkretnej osoby. Bywa, że pamiętasz ją już zawsze, choć znałeś zaledwie kilka minut, zamieniłeś z nią zaledwie kilkanaście słów, ale miałeś wobec niej plany – chciałeś uratować jej życie. A ono się nie dało.
Było to 26 lat temu. Miałam wówczas 27 lat i byłam na pierwszym roku specjalizacji z chorób wewnętrznych. Od trzech miesięcy dyżurowałam na oddziale internistycznym, na który trafiały też ostre stany kardiologiczne. W ramach interny była wydzielona sala intensywnego nadzoru „R” z monitorowaniem funkcji życiowych.
Był piątek, ok. 23. Z „erki” dochodziło monotonne pikanie kardiomonitora podłączonego do 72-letniego pacjenta. Drugie łóżko stało puste. Ktoś w głębi korytarza, idąc do łazienki, szurał kapciami. Z dyżurki pielęgniarskiej dochodził dźwięk łamanych szklanych fiolek – to pielęgniarka szykowała leki dla niedawno przyjętego chorego – już dziewiątego na tym dyżurze. Ja szłam właśnie zajrzeć do pacjentki, którą rozbolała głowa, gdy na oddział, na łóżku transportowym wjechał pacjent – 34 letni mężczyzna. Koleżanka lekarka, doświadczona pani doktor z II stopniem specjalizacji z interny, która tej nocy pełniła dyżur na izbie przyjęć, powiedziała do mnie – podejrzenie zawału serca i przekazała papiery. Musiała wracać na izbę.
Wiedziałam, co mam robić. Pacjenta położyłam na wolnym łóżku na „erce”, podłączyłam co trzeba – monitor, kroplówkę, i zaczęłam zbierać wywiad. Miałam zwyczaj, że rozmawiając z pacjentem, siadałam obok niego i brałam za rękę. To dawało poczucie obecności. Tak też zrobiłam i tym razem. Zaczęliśmy rozmawiać – pytałam, kiedy pojawił się ból w klatce piersiowej, o jakim charakterze, czy choruje na serce itd. Jak się okazało, był to jego pierwszy incydent wieńcowy. Nic dziwnego, miał zaledwie 34 lata, a wieńcówka w tym wieku występuje rzadko. Minuty płynęły. A potem nagle jakby czas się na zatrzymał. Nie było już kolejnego uderzenia serca, fali tętna ani piknięcia kardiomonitora. Tylko jego ciągły dźwięk, a na ekranie linia izoelektryczna. Prosta jak autostrada do nieba.Natychmiast podjęłam akcję reanimacyjną. Pielęgniarka wezwała, bo taka była procedura, zespół reanimacyjny z intensywnej terapii, który przejmował prowadzenie resuscytacji. Doktorzy przybyli na oddział już po niecałych dwóch minutach, tylko tyle potrzebowali, by wbiec z I na IV piętro szpitala. Reanimacja trwała ponad godzinę. Serce ani na chwilę nie podjęło pracy, ale nie chcieliśmy wcześniej dawać za wygraną – mężczyzna był przecież dopiero po trzydziestce!
Gdy już zapadła decyzja, że to jednak koniec, do sali „R” weszła pielęgniarka, szarpnęła mnie za rękaw i szepnęła do ucha: „Pani doktor, na korytarzu czeka jego żona z dziećmi”. Zamknęłam na chwile oczy, nabrałam głęboko powietrza i wyszłam z sali. Kilka metrów dalej stała kobieta z dwojgiem dzieci w wieku od ok. 5 do 7 lat. Spojrzałam na nią. A ona spojrzała ma mnie. I nie musiałam nic mówić – po oddziale rozszedł się jej krzyk: NIEEEE! Dwie dziewczynki, które trzymała za ręce, wystraszone zaczęły płakać, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że ich tata nie żyje.
To była ciężka noc. A za trzy tygodnie było Boże Narodzenie.
Tę noc zapamiętam na zawsze. Tak jak zawsze będę pamiętać twarz tego mężczyzny. Tak wyrazistą, jakby obrysowaną konturem, i choć martwą, to jakby żywą.
***
Gdy umiera człowiek bliski, jest rozpacz. Tak było wtedy, w tej rodzinie.
Ale także każdy z nas, lekarzy, musi mierzyć się ze śmiercią swoich chorych. I oswajać ją, by móc pracować. Pięknie i mądrze o śmierci i umieraniu pisał nieżyjący już znakomity lekarz specjalista chorób wewnętrznych prof. Andrzej Szczeklik w swojej książce “Kore. O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny“. Polecam ją każdemu, nie tylko lekarzom, bo pisząc o śmierci, Profesor przede wszystkim pisał o życiu.
Tamto pierwsze w mojej lekarskiej karierze, tak namacalne doświadczenie śmiertelności, poza wspomnieniem i refleksją pozostawiło jeszcze jeden ślad – skromny wiersz pt. “Reanimacja“.
Znajdziesz go tutaj: bmiroslawska.pl.
Komentarze
02-12-2018 [15:03] - Imć Waszeć | Link: Zauważyłem, że każdy lekarz
Zauważyłem, że każdy lekarz lubi pisać o śmierci, choć znakomita większość z nich niemal wyłącznie styka się z grypą lub katarem. Śmierć widziana oczami typowego lekarza nie jest więc częstsza, niż ta oglądana oczami polskiego kierowcy, przemierzającego polskie drogi. Im bardziej interdyscyplinarnie nastawiony jest lekarz, tym bardziej dziwne śmierci widuje. Na przykład lekarze obsługujący skomplikowane aparatury i oprogramowanie zwykli są mirmiłować w kierunku strasznych hakerów wyłączających OIOM-y i zmieniających w danych pacjenta dane z "operacja prawej nerki" na "operacja lewej". Zresztą ta sama maniera dotyka każdej uformowanej na wzór kasty grupy zawodowej. Wiem to o kolejarzach, informatykach, policjantach, a nawet księgowych. Jest to swoisty endoskop, który pozwala na odróżnianie swojej wyjątkowej kasty i swojej w niej kluczowej roli od całej reszty szumów codzienności. I śmiesznie robi się to dopiero wtedy, kiedy ten endoskop próbuje wyglądać na zewnątrz ;)
Chwila filozoficznej refleksji przed świętami dobrze robi na słuch oraz trawienie. Pozdrawiam. :D
02-12-2018 [17:17] - Marek1taki | Link: Tak to jest, że jeśli lekarz
Tak to jest, że jeśli lekarz nie często jest świadkiem śmierci, to zrozumiałe jest jej przeżywanie, a jeśli często, to nie znaczy, że jest to tylko kolejny zgon.
Stwierdzanie zgonu, to jedno. Ratowanie to drugie. Towarzyszenie w umieraniu to jeszcze coś innego. Opisane przez autorkę trzymanie za rękę umierającego jest.... wiele trzeba by napisać.
03-12-2018 [13:27] - benn | Link: Ze śmiercią mijamy się jakby
Ze śmiercią mijamy się jakby w przelocie - póki żyjemy to jej nie ma, a gdy nadejdzie to nas nie ma.