Witaj: Niezalogowany | LOGOWANIE | REJESTRACJA
Przebieg
Wysłane przez SilentiumUniversi w 14-07-2024 [12:22]
Piach. Przeklęty piach. Idziemy zapadając się po kostki. Miejscami, a zwłaszcza pod ścianami przejścia jest go tyle, że trzeba iść na czworakach a nawet czołgać się na brzuchu. Drobniutkich ziarenek musi być bardzo dużo. Mimowolnie myślę o obliczeniach Archimedesa ... Chwilami boję się, że w końcu natrafimy na zawał. Ręką dotykam rury, która wiedzie wzdłuż stropu. Jeśli znajdziemy zawór, zatopimy wejście, wsączymy w ten piach setki hektolitrów wody - i będziemy uratowani. A byli tacy pewni. Rura jest pokryta rdzą. Panuje kompletna ciemność i cisza. Znów idziemy pochyleni, ciężko dysząc i starając się nie uderzyć głowami o półkolisty strop. Czuje na rurze jakieś zgrubienie. Mocniej ściskam ją za rękę, ale to tylko złącze. Pytam się, czy na pewno. Tak. Zaraz powinien być. Chwilami przed oczyma coś miga, mam wrażenie, że to cegły, obrośnięte brudnymi glonami cegły sklepienia, albo szarozielony, podświetlony od środka beton, ale to niemożliwe. To tylko ciemność.
Byli tacy pewni. Pozwolili nam zwiedzić zakład zaniedbując jakichkolwiek środków ostrożności. Mieli przecież nas w ręku. Zapewne chodziło im tylko o mnie. Dziewczyna była zaledwie niebezpiecznym świadkiem. Z półsłówek, których nie powinienem był usłyszeć, domyśliłem się, co się dzieje. Traktowali nas uprzejmie, pozwalali na wszystko, starli sie wciągnąć nas w alogiczne rozmowy. W końcu była córką właściciela.
Niby przypadkiem zawędrowaliśmy na tyły zakładu, pomiędzy magazyny, drzewa i krzewy, i tam, gestem pełnym niezamierzonej kokieterii, wskazała na drzwi w ścianie martwego kolosa. Oczywiście były zamknięte. Otwarły się, musiały się otworzyć, zawsze otwierały się pomimo wszelkich zamków i rygli. Potem zamknęły się. Umilkł zakładowy zgiełk, otoczyły nas szarozielone, świecące ściany. Ciasny korytarzyk prowadził wgłąb ziemi. Powiedziała: to uratuje nas przed wybuchem, ale nie przed pogonią. Zrozumiałem. Szybszym krokiem zaczęliśmy posuwać się w przód. Wkrótce zrobiło się ciasno, tak ciasno, że musieliśmy iść gęsiego, aż i to stało się niemożliwe. Korytarz przybrał kształt klina zwężającego się od spodu, coraz bardziej sprawiając wrażenie ślepego zaułka i gdy wydawało się, że to koniec naszego biegu, wskazała mi swoją małą, wąską dłonią coś, czego nie widziałem dotychczas. Perspektywa korytarza była złudzeniem optycznym, wywołanym przez genialnych budowniczych i to bez użycia luster. Przestałem wierzyć swoim oczom, po wymacaniu krawędzi podciągnąłem się wyżej i pomogłem zrobić to samo dziewczynie. Tymczasem do korytarza wtargnęła pogoń, cofnęliśmy się, a oni zatrzymali sie na stereoskopowej zagadce. Na nieszczęście ona potknęła się wysuwając dłoń poza krawędź. Odkryto nas. W ścianie cylindrycznego pomieszczenia, w którym staliśmy, ukazał się wlot nowego korytarza.
Skoczyliśmy w przód. Tylko szybkość mogła nas uratować. Biec było trudno. Posadzka, najwyraźniej wykonana naprędce z szarozielonego tworzywa, była nierówna. Za nami słychać było kroki pogoni, dziewczyna dotrzymywała mi kroku, patrzyłem na nią z podziwem. Zrobiło się ciemno. Chwyciła mnie za rękę, wypadliśmy z tunelu spod jakiegoś krzaka, tuz nad krawędzią stawu, z którego spuszczono wodę. Prędzej, prędzej ... szarpnęła się, ale trzymałem ją mocno i po raz drugi spłynęliśmy w dół. Ostatnie metry na powierzchni. Jeszcze ich nie ma. Wbiegliśmy w betonową sztolnię w zielonym zboczu pagórka. Jeszcze ich nie ma. Ciemno, cegły pod nogami i piasek. Woda - powiedziała - woda, jeszcze trochę i tu będzie zawór, zalejemy tunel za nami. Stanęliśmy. Znów chwyciłem ją za rękę i poszliśmy dalej. Pojawiła się rura. Wydawało mi się, że ją widzę, ciemną, chropawą, pokrytą rdzą.
Siedzenie w moim domu, na stoku płaskowyżu, otoczonym od południa polami, aż po widnokrąg, z droga prowadzącą nie wiadomo gdzie, było prostsze. Siedzieć na środku pola ... przesypywać ziemię przez palce ... pole ... piasek. Jak było naprawdę? Co wywabiło mnie z domu w tę noc? Słońce zachodziło. Usiadłem w fotelu, tym samym, gdzie kiedyś, zachwycając się kolorem wina, siedziała ona. Wino powstało z wody. Dookoła siedzieli sąsiedzi zachwycając się jej urodą ... sąsiedzi z oddalonego o kilometry Miasta.
Zadzwonił telefon. Poderwałem się, nie wiadomo czego oczekując, spojrzałem w ekran. Nic. Iskry i prążki, tysiące trzasków w głośniku. Pewnie przecięto kabel? Ostatnie promienie słońca oświetlały jej zdjęcie, wciśnięte w ramę landszaftu postimpresjonisty Weissa. Wyciągnąłem się na kanapie. Około ósmej zgasło światło. Mignęło jeszcze raz i już nie wróciło. Potem, gdy cisza stała się nie do wytrzymania, przemieściłem się na zewnątrz. Na wyczucie ruszyłem w kierunku Miasta. Wyglądało to na wystawianie gardła pod nóż, ale raczej było to bez znaczenia, przypuszczałem, że nawet nie wiedzą, z kim mają do czynienia. Nie było to zresztą ich pierwsze podejście.
Pies - a przynajmniej to, co przypominało psa - zaskoczył nas na spacerze. Dopiero zupełnie z bliska zauważyłem, co się szykuje. Złapałem ją za rękę, ale tym razem ziemia ani drgnęła, nie wyrwała się nap spod stóp. Wobec tego odwróciłem uwagę potwora, do chwili, gdy zdążyła wspiąć się na płot. Gdy zaatakował, po prostu wzleciałem w górę. Wtedy po raz pierwszy znaleźliśmy się sami w moim domu.
Potem obrzucono nas granatami. Chyba nie wiedzieli, że to bez sensu, poza tym, że jeden odrzuciłem w kierunku napastnika, dbając tylko, aby wyszedł z tego żywy. A potem ona odeszła. Przeżywałem to samo, co nieśmiertelny Borgesa raniony zatrutą strzałą, nie raz, wielokrotnie, jakby nie czując bólu, nie umierając, patrząc na nią walczącą ze sobą: podać rękę, czy odejść? Na koniec wróciła. Nie miałem odwagi zapytać, co się stało.
A teraz trzymam jej dłoń w mojej, to, co czujemy, nie jest przeznaczone dla nikogo. Wspinamy się coraz wyżej, potykamy o cegły, które wypadły ze sklepienia i grzęźniemy w piachu. Jest gorąco. Rura staje się wilgotna. Może to tylko nieszczelne złącze? Zawór. Jest - syczę jej do ucha. Po twarzy przesuwają mi się jej włosy. Szarpię kołem zaworu. Woda najpierw szumi, potem aż ryczy, rura drży i wibruje.
Wracam do najodleglejszej prehistorii. Nocą skończyły się nam alkohole, zarówno moje, jak i gości. Tłumiąc uśmiechy wysączyliśmy ostatnie krople, a butelki wyrzuciliśmy przez okno. W pewnej chwili zauważyłem, że córka przemysłowca z Miasta podnosi się z fotela i kieruje do drzwi. Nikt z gości nie zauważył mojego odejścia. Mówiąc coś patrzyli w szafirowe obrączki okien, niedokończony zarys sali balowej, biały sufit. Spotkałem ją za drzwiami. Uśmiechnęła się i wsparła o moje ramię. Szliśmy razem korytarzem, mijając kanapy w załomach muru, ciężkie kotary na oknach, nigdy nie otwierane drzwi pokryte kurzem. Po półokręgu horyzontu, jeszcze w granicach mojej pustynnej posiadłości, wędrował jakiś jasny punkt. Nie interesowało mnie, kim mógł być. Śnieg leżał tylko od północy - w obszarze cienia. Pochyliłem się. Podniosłem butelkę, która nagle nabrała kolorów. Musieliśmy być mocno pijani, pomyślałem tylko niemrawo: to już kiedyś było. Podała mi inną, w której zmiany zachodziły wolniej. Potem poprzez śnieg, po schodkach zbiegliśmy w dół. Zeskoczyłem ze skarpy, dziewczyna poszła moim śladem, zachwiała się, pomogłem jej odzyskać równowagę. Szklane szyjki wystawały mi z obu kieszeni, ale miejsca dla nas obojga wystarczyło w sam raz. Obeszliśmy dom dookoła. Weszła pierwsza. Ostrożnie uniosłem się na podest, zdążyłem otworzyć przed nią drzwi wejściowe. Przemknęła pod moim wysoko uniesionym ramieniem. Zbieg okoliczności chciał, że wyglądała tak, jak ją sobie wyobrażałem.
Budzi nas woda podchodząca pod stopy. Piasek powoli zmienia się w bagno. Zrywamy się i znów biegniemy. Jasność. Park na stoku wzgórza, zwykły, aż nienormalnie, krzewy, dróżki, betonowa studzienka. Podejrzliwie rozglądamy się na boki. Nisko, pod nami zgrzyta tramwaj. Róg ulicy, za nami ściana pułapki, z której właśnie się wydostaliśmy. Wolno schodzimy w dół, przymierzamy zabłocone obuwie do białych płytek chodnika. Wiatr powoli porusza gałęziami drzew.
Uśmiecham się do niej. Chce coś powiedzieć, ale w jej oczach, już po raz drugi dzisiaj odbija się przerażenie. Szarpie mnie za ramię. Już ich widzę, jak biegną. Jak wtedy, łapię ją za rękę, ale tym razem nie mogę nic zrobić. Kto sprawił, że po raz kolejny mogę ocalić tylko samego siebie? Kto sprawił, że jestem w taki sposób nieśmiertelny? Kto sprawił, że mogę kochać i tyle razy oglądać śmierć tych, których kocham? Kto mi odpowie?
Komentarze
15-07-2024 [10:53] - Jan1797 | Link: Musi, jest nadprzyrodzony, do
Musi, jest nadprzyrodzony, do którego się odwołuję by nie pozwolił mi brnąć w nieodwracalne. Fakty- najpierw piach, potem błoto i bagno. Syndrom matki każę nam wracać w ramiona kobiet? Gęsiego. Już to pisałem chodziliśmy smarkatowato za wybranką po Starówce, aż się zorientowała. Często się nam obrywało. I tak warto było:)) Jest wielu, którzy widzą więcej. Grupą trzeba wypełznąć z bagna, by ich zrozumieć. Ostatecznie wrócić w domowe szranki i objąć bliskie miłe dłonie.
15-07-2024 [11:12] - SilentiumUniversi | Link: Co mogę odpowiedzieć? Wiele
Co mogę odpowiedzieć? Wiele symboli i aluzji, za to w moim tekście atmosfera bardziej paranoiczna niż freudowska. Totalna klęska po długiej walce. Co jeszcze? Może znów czytelnicy zobaczą więcej niż autor
15-07-2024 [11:11] - Edeldreda z Ely | Link: Dla Autora:
Dla Autora, z pozdrowieniami :-)
https://zapodaj.net/plik-oes4f...
15-07-2024 [11:15] - SilentiumUniversi | Link: Tu nad głowami uciekinierów
Tu nad głowami uciekinierów niebo widać... AI jest większą optymistką ode mnie. Dzięki