Bohaterowie Rzeczypospolitej. Jan Rodowicz "Anoda"

Dziś przypada setna rocznica urodzin Jana Rodowicza. Żył tylko 26 lat., ale jego losy były tak barwne, że mogłyby posłużyć za kanwę scenariusza filmu sensacyjnego. Niestety okoliczności strasznej śmierci powstańca sprawiają, że zapominamy o tym, jak wyjątkowym człowiekiem był on sam. I jak ciekawe prowadził życie.

Dlatego w tym miejscu warto przypomnieć, słowa Anny Swierczewskiej-Jakubowskiej „Paulinki”, jego koleżanki z batalionu „Zośka”, która wielokrotnie apelowała: „Nie róbcie z niego spiżowego bohatera, bo on taki nie był i by tego chciał” . Tezę tę potwierdza również  wypowiedź Jana Suzina. Kiedy dowiedział się, że jego kolega z Wydziału Architektury to jeden z żołnierzy opisanych w „Kamieniach na szaniec”, stwierdził: „Szukałem w nim jakiś cech herosa. I nie znalazłem. To ciągle był ten sam uśmiechnięty, pogodny, łagodny Janek. […] Może tylko gdzieś na  samym dnie jego uśmiechu, czaiły  się te stalowe błyski, właściwe ludziom, którzy przemaszerowali przez piekło” .

Słuchając wspomnień o  Janku „Anodzie”,  bo tak nazywali go przyjaciele , najczęściej można usłyszeć, że był człowiekiem pełnym optymizmu i energii. Posiadał ogromne poczucie humoru i dystans do siebie. Ale także nieograniczone pokłady życzliwości wobec drugiego człowieka. Jak dalej wspominał Jan Suzin, „Z głową pełną pomysłów zawsze był pierwszy do pracy, do pomocy, a także do żartów i studenckich figli. I cieszył się życiem. Snuł rozległe plany, chciał skończyć jak najprędzej studia i budować, rysować, projektować” .  
Przyszedł na świat 7.03.1923 roku  w Warszawie.
 

Pochodził z rodziny inteligenckiej o rodowodzie szlacheckim i bogatych tradycjach patriotycznych.  Ojciec chłopca - inżynierem hydrotechniki, piastował stanowisko Dyrektora Warszawskich  Dróg Wodnych i należał też do grona  profesorów Politechniki  Warszawskiej. Matka zaś zajmowała się wychowywaniem synów, angażując się w różnorodne akcje społeczne. 

Tak, jak wiele innych dzieci z rodzin dobrze sytuowanych, Janek uczęszczał do elitarnych szkół (prywatna Męska Szkoła Powszechna Towarzystwa Ziemi Mazowieckiej  i Państwowe Gimnazjum im. Stefana Batorego). Należał również do legendarnej 23 Warszawskiej Drużyny Harcerskiej im. Bolesława Chrobrego  (tzw. Pomarańczarni). Niestety jego beztroską młodość zniszczyła wojna. 

Po 1.09.1939 roku nastoletni Jan, tak jak wielu młodych ludzi, wyruszył na wschód w poszukiwaniu możliwości zaciągu do armii. Ostatecznie dotarł  do majątku kuzynów Rodowiczów w Wierzchowicach pod Brześciem, gdzie… spotkał swoich rodziców! Po wejściu Armii Czerwonej na ziemie polskie we troje powrócili do stolicy.
W okupowanym mieście młody człowiek  kontynuował naukę i podjął pracę, która zapewniała mu nie tylko środki materialne, ale i tak potrzebny wówczas dobry  Ausweis  Oczywiście włączył się także do życia konspiracyjnego. Początkowo należał do Organizacji Małego Sabotażu „Wawer”, a po jakimś czasie przeszedł do Grup Szturmowych, podporządkowanych Kierownictwu Dywersji AK. 

Po ukończeniu tajnej podchorążówki został zastępcą dowódcy  3 plutonu  1. kompanii „Felek”  batalionu „Zośka” . Uczestniczył wówczas tak w odbiciu Jana Bytnara „Rudego” (dowódca sekcji butelki), jak i w innych akcjach dywersyjnych, takich jak m.in.: „Celestynów”, „Sieczychy” czy „Wilanów” . Jak wspominał  jego kolega - Henryk Kończykowski „Halicz”, wszyscy cieszyli się, gdy okazywało się, że „Anoda” będzie uczestniczył w realizacji zadania. Wiadomo - będzie wesoło! Ale z drugiej strony dawał swoim kolegom swoiste poczucie bezpieczeństwa. „Jak się było koło niego, to wiadomo było, że  nic nam nie grozi,  bo on pomoże” . 

Co  jeszcze mawiali o swoim dowódcy jego podkomendni? W tekście satyrycznej  szopki, zatytułowanej „G.S. Wielkie Pranie czyli 14 odpowiedzi na pytanie: kto to jest”,  czytamy:

„Boski, dzielny, zawsze wesół.
Na kobietki strasznie lepki,
Ale z wadą organiczną:
Że mu jest brak piątej klepki.
 (…)
W boju zawsze jest szalony
W liczbie akcji - rekordowiec.
Bez schmeisera się nie ruszy,
Nałogowiec -schmeiserowiec!” 

Czasami jednak, jak pisał Andrzej Wolski „Jur”, młody człowiek pozwalał sobie na zachowania ocierające się o brawurę, co bywało niebezpieczne, i dla niego samego, i dla towarzyszy. Pewnego razu, gdy wracali z Celestynowa samochodem, „Anoda” pogroził pistoletem  mijanemu Niemcowi! Został za to natychmiast ostro zbesztany przez dowódcę. „Początkowo wszyscy śmialiśmy się z kawału.  Po chwili jednak zdaliśmy sobie sprawę z szaleństwa pomysłów rodzących się w głowie Janka, zawsze pełnej fantazji. Ta sama fantazja dała mu odwagę i wspaniałą inicjatywę w czasie odwrotu spod Arsenału.  Ta sama fantazja ponosiła go czasami za daleko. (…). Tylko, że miał on zawsze piekielne szczęście” .
Wielkimi krokami zbliżał się wybuch Powstania Warszawskiego. Podczas tych 63 dni Jan wielokrotnie  udowadniał, że posiada nie tylko ogromną wartość bojową, ale także serce okazywane wszystkim, którzy potrzebowali wsparcia i pomocy. Zaprzyjaźniony z nim  Stanisław Sieradzki „Świst” pisał, „odznaczył się w pierwszych dniach Powstania  jako świetny  dowódca i niezwykle odważny żołnierz. Odegrał pierwszoplanową rolę w zdobyciu budynku szkoły przy ul. Spokojnej 13. Za dowodzenie uderzeniem z flanki w rejonie ulicy Sołtyka na Woli, w krytycznym momencie natarcia  nieprzyjaciela na cmentarz ewangelicki, został (…) odznaczony Krzyżem Srebrnego Orderu Wojennego Virtuti Militari” . 

Sam powstaniec nie lubił pisać wspomnień, choć nieustannie namawiał do tego wszystkich żołnierzy z batalionu „Zośka”.

W końcu zmobilizował się do tej niewdzięcznej pracy. Dzięki temu możemy dowiedzieć się, jakie myśli, emocje i rozterki towarzyszyły mu podczas walki, a przy okazji wsłuchać się jego słowa: „najgorsze są te chwile oczekiwania i bezczynności, właśnie ta świadomość, że koledzy  akurat się biją, a ja muszę tu jak głupi czekać na kpt., który licho wie, kiedy się  zjawi, ta świadomość jest nie do zniesienia.  (…) Cała nasza kompania „Rudy” to chłopcy, którzy są naszymi  bliższymi lub  dalszymi przyjaciółmi (…), poznałem ich i zżyłem się z nimi w działaniach dywersyjnych i na partyzantce”.

W tej samej relacji Jan Rodowicz wspomniał o wydarzeniu, które wstrząsnęło nim szczególnie mocno. Jak podkreślają często sami powstańcy, przystępując do walki, byli gotowi oddać swoje życie za Ojczyznę. Dużo trudniej przychodziło im jednak pogodzenie się z odejściem bliskich kolegów, takich jak np. Tadeusz Tyczyński „Pudel”. „Nie mogłem  (…) połączyć  ze sobą pojęcia śmierci z postacią tak pełną życia jeszcze parę godzin temu. Choć podobne przeżycia mieliśmy  przez parę ostatnich lat  coraz częściej, nasze młode umysły  wyraźnie buntowały się  i trudno godziły się  z tą (…) smutną rzeczywistością” .

Niestety już w następnych dniach sam „Anoda” wielokrotnie  będzie ocierał się o śmierć.  Ze spotkania z nią za każdym razem wychodził zwycięsko, został jednak wielokrotnie ciężko ranny. W końcu jednak pesymistyczne nastroje związane z brakiem uzbrojenia, amunicji i przede wszystkim śmiercią najbliższych udzieliły się i jemu samemu, dotąd niepoprawnemu optymiście. Pisał: „coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, jak bardzo niebezpieczeństwo zbliża nas do tych, co odeszli, zbliża przez świadomość możliwości rychłego spotkania.  Może dlatego też (…)  tak zaczęliśmy Ci  żyjący znajdować ukojenie i pociechę w niebezpieczeństwie - zbliżało nas ono do tamtych, których ukochaliśmy. Wyrażały to często wypowiadane proste  i może trochę lapidarne, lecz jak wiele mówiące słowa: ‘Jak tam musi być klawo w tych niebie zaświatach  jak tam teraz są wszystkie nasze najklawsze  chłopaki, jak tam musi być przyjemnie i wesoło, chętnie by się tam człowiek wybrał’” .

W ostatnich dniach sierpnia Jan Rodowicz, pomimo zakazu ewakuacji rannych,  kanałami przedostał się do Śródmieścia Północ.  Po krótkim pobycie w kolejnym punkcie sanitarnym, przeszedł na Czerniakowów, by uczestniczyć w dalszych walkach batalionu „Zośka”. Ostatecznie powstańca  wyeliminowanego całkowicie z walki kolejnym zranieniem przetransportowano jednym z pontonów na prawy brzeg Wisły. Jednak, zanim trafił do szpitala, ponownie doznał kontuzji. Niemcy wzmocnili ostrzał plaż praskich. Niosący powstańca berlingowcy wystraszyli się nawałnicy ognia. Uciekając porzucili nosze. Zrobili to tak niefortunnie, że ranny upadając złamał rękę, w którą został jeszcze trafiony odłamkiem . 
Zbliżający się koniec wojny powitał słowami: „No nareszcie zabierzemy się do uczciwej roboty, bo czasem łatwiej walczyć  niż normalnie pracować i żyć ”.

Był pełen energii, optymizmu i chęci działania, pomimo faktu, że z samego Powstania wyszedł okropnie pokiereszowany. Komisja działająca przy Związków Inwalidów Wojennych, patrząc na wyniki badań lekarskich Jana Rodowicza uznała go za inwalidę wojennego w 81%.  Młodemu człowiekowi nie przeszkadzało to jednak włączyć się w różnorodne prace. Kierował ekshumacjami poległych żołnierzy z batalionu „Zośka” i formowaniem kwatery  oddziału na warszawskich Powązkach. Stał się ‘spiritus movens’  akcji tworzenia Archiwum  oddziału. Rozpoczął studia na  Wydziale Elektrycznym  Politechniki Warszawskiej, przenosząc się jednak niebawem na wymarzoną Architekturę (gdy ranna ręka odzyskała swą sprawność). Ale na tym nie koniec! Został dowódcą oddziału  dyspozycyjnego (tzw. grupy bojowej) Obszaru  Centralnego  Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj, sformułowanego z polecenia płk. Jana Mazurkiewicza „Radosława” przez  Henryka Kozłowskiego  „Kmitę”. Poza tym…zakochał się, kupił  motocykl, zapisał się do sekcji narciarskiej AZS-Warszawa i wyjeżdżał z przyjaciółmi góry!

Wspominając o sportowych zainteresowaniach powstańca, warto nadmienić, że należał on do grona prawdziwych pasjonatów wyścigów motocyklowych. Nabył stary, zdezelowany niemiecki pojazd, który charakteryzował się przede wszystkim tym, że  trzeba było go nieustannie naprawiać! Jednak spragniona wrażeń natura młodego człowieka żądna była kolejnych wyzwań. Wziął więc udział w pierwszych wyścigach zorganizowanych w Polsce. Przeprowadzono je na ulicach Warszawy, pośród ruin miasta .

Wszyscy przyjaciele odradzali „Anodzie” start w tej imprezie ze względu na jego stan zdrowia.  Ale on postawił na swoim!  Jak zakończyło się to ryzykowne przedsięwzięcie? „Janek wytrzymał. Ale motocykl nie dał rady” . Za to w kolejnym wyścigu były powstaniec zajął już zaszczytne 3 miejsce! 

Kolejną pasją sportową „Anody” okazało się być narciarstwo. Białym szaleństwem cieszył się w ramach koleżeńskich wypadów w góry, jak i wyjazdów  organizowanych przez sekcję narciarską AZS-u Warszawa.  Pomysł  wspólnego, „zośkowego”  wyjazdu w góry rzucił w 1945 roku  Henryk Kozłowski „Kmita” - zapalony narciarz, a przy okazji przyjaciel  i dowódca „Anody”. Chciał odreagować w ten sposób stresy związane z wojną, a zwłaszcza z Powstaniem. Pomysł został podchwycony przez szerokie grono znajomych. Pierwsze zimowisko (funkcjonujące także pod nazwami obóz lub zjazd koleżeński) obyło się w Zakopanem (27.12.1946 - 6.01.1946). Koszty noclegów, wyżywienia i logistyki pokrył Jan Mazurkiewicz „Radosław” - z pieniędzy organizacyjnych. Komendantem został „Kmita”, zaś jego zastępcą - „Anoda”, pełniący  równocześnie funkcję kierownika gier i zabaw.  Przybyłych podzielono na zastępy, które  nadały sobie ‘stosowne’ nazwy - panowie: „Rabusie”, „Żuliki” i „Burki”; panie - „Mrówki”.  Atmosferę panującą na wyjeździe oddaje następujący wierszyk:

(fragment)
„Na tych nartach, o mój Boże
Gorzej chyba być nie może
Jurek podbił sobie oko
Marian w błoto wpadł głęboko
Basia leży ciągle w śniegu
Janek  wolno jeździ z brzegu
Z pustej fajki tylko pyka i stale udaje Anglika” .

Na Gubałówce zorganizowano zawody, w których zwyciężył Stanisław Sieradzki „Świst” (bieg) i Marian Rojowski „Marian” (slalom). Najlepszy średni czas obu konkurencji  uzyskał ten pierwszy . Klasyfikację drużynową wygrały zaś „Burki” przed  „Żulikami” i „Rabusiami”.
Każdy uczestnik zimowiska otrzymał drobny upominek, któremu towarzyszył ‘stosowny’ wierszyk. Jankowi przyjaciele podarowali klej i… wzbudzająca sporo emocji, zwłaszcza wśród męskiej części zimowiska, książeczkę!

(fragment)
„Jasiu, Jasiu, bój się Boga,
w proszku ręka, ranna noga.
Krzywdzisz wiarę, krzywdzisz siebie,
o tem gadki chodzą w niebie.
Od polskiego eskulapa klej dostałeś
Nim ci łeb albo noga pęknie w dwoje,
Klejem zaklej, w mig się zgoi ”.

Przebywająca na zimowisku Anna Swierczewska-Jakubowska „Paulinka” podsumowała  wyjazd następująco: „wszyscyśmy starali się  jakby odreagować to, cośmy przeżyli  i powrócić do normalnego życia. Wydawało nam się, że to będzie możliwe” . 
Podobnym celom miały służyć dwa kolejne wypady narciarskie zorganizowane tym razem w pięknych  Karkonoszach - w Szklarskiej Porębie i w pełnym uroku schronisku ‘Strzecha Akademicka’ (okolice Karpacza). W roku 1948 niewielka grupa ‘zośkowców’ pojechała raz jeszcze do Zakopanego. Niestety  wyjazd ten okazał się  dla „Anody” ostatnim. W roku 1949, zwiastującym nadejście najbardziej krwawych lat stalinizmu w Polsce, opuściło go bowiem szczęście, będące do tej pory gwarantem tego, że wyjdzie cało z każdej opresji. Nikt zresztą nie spodziewał się żadnych komplikacji. A zwłaszcza  Jan. Jak stwierdziła Anna Swierczewska-Jakubowska „Paulinka”: „Przeszedł okres okupacji, przeszedł Powstanie, przecież już nic złego nie może go spotkać” .

W Wigilię 1948 roku Jan Rodowicz został aresztowany przez UB. Przed wyjściem z domu zdążył się tylko podzielić opłatkiem z matką, po czym przewieziono do gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Po latach okazało się, że w akcie oskarżenia przeciw powstańcowi wykorzystano  m.in. narciarskie wypady do Zakopanego, Szklarskiej Poręby i Karpacza. Uczestniczył w nich Donat Czerewacz „Sójka” („Donat”). Po każdej z wypraw przesyłał on do UB ‘stosowne’ raporty. Na ich podstawie stwierdzono, że odbywająca się na zimowiskach integracja środowiska miała posłużyć… obaleniu siłą władzy ludowej. A role prowodyra w tej grupie pełni oczywiście legendarny „Anoda”. Ostatecznie efektem śledztwa stała się śmierć młodego człowieka, która nastąpiła dnia 7.01.1949. Oficjalna wersja zdarzeń, przedstawiona przez UB, mówiła o samobójstwie. Istnieją jednak liczne poszlaki sugerujące, że aresztowany był wcześniej torturowany i już martwy mógł zostać wyrzucony przez okno. Faktycznej wersji zdarzeń nie poznamy prawdopodobnie nigdy. Jedna sprawa jest jednak  pewna i niezaprzeczalna. Odpowiedzialność za tę tragedię ponoszą w 100% funkcjonariusze UB.

Na zakończenie warto  przytoczyć słowa  krewnego powstańca - Władysława Rodowicza, który podał, że w latach wojny i w okresie PRL-u aż 34 przedstawicieli rodziny było represjonowanych.  Ale… „Mimo tej hekatomby, (…) nie ma w nas nienawiści - ani do Rosjan, ani do Niemców!  Jesteśmy wprawdzie bardzo wyczuleni  na wszelkie przejawy totalitaryzmu, prób ‘regulowania’ zjawisk społecznych ‘na skróty’ czy stosowania zasady ‘cel uświęca środki’, ale nie ma w nas nienawiści do ludzi tylko dlatego, że są innej narodowości” .

Cześć i Chwała Bohaterom

YouTube: