Witaj: Niezalogowany | LOGOWANIE | REJESTRACJA
EURO 2012 - 20 % za nami
Wysłane przez ryszard czarnecki w 18-04-2008 [10:58]
Tak na prawdę nie grozi nam zabranie EURO 2012, nie dlatego, że nigdy nikomu nie odebrano organizacji piłkarskich mistrzostw Europy. Obojętnie kto będzie rządził: Polacy zdążą wybudować 3 stadiony i zmodernizować 3 kolejne (bo przecież stadiony w Poznaniu, Krakowie i Chorzowie już istnieją). Jest prawdopodobne, że pobudujemy mniej kilometrów autostrad, dróg szybkiego ruchu i linii kolejowych. Szkoda. Powiem więcej: z EURO 2012 jest trochę jak z naszym wejściem do UE w 2004 roku. Obie te sprawy to świetny pretekst, żeby przyśpieszyć zrobienie czegoś, co i tak trzeba zrobić. Taki pat w postaci mistrzostw Starego Kontynentu jest po prostu bardzo potrzebny.
To, że UEFA będzie nas rozliczać przede wszystkim ze stadionów oraz ośrodków i hoteli dla piłkarzy i działaczy nie może nas zwolnić z przyspieszenia prac nad całą infrastrukturą, zarówno między miastami goszczącymi kibiców i reprezentacje, ale i w samych miastach (o czym się jakoś mniej mówi). Przestrzegam przed polityczno-partyjnym meczem i wypominaniem: PiS zrobił za mało, PO sknocił etc. Kibice - ale szerzej: ogół obywateli - takiego upartyjnienia tej wielkiej szansy nie podaruje.
Jak ocenić pierwszy rok (pierwszy z 5 lat) przygotowań do EURO 2012. I tak, i siak. Widzę 3 pozytywy: 1) samoograniczenie klasy politycznej, którą jakoś ręka boska broni przed traktowaniem tej sprawy jako poligonu do walk partyjnych (wyjątki potwierdzają regułę), 2) w miarę szybką modernizację stadionów już istniejących, 3) decyzje rządowe dekretujące poziom pomocy finansowej dla miast-gospodarzy imprezy.
Dostrzegam też 3 minusy: 1) brak formalno-prawnego osadzenia deklaracji rządu w konkretnych uchwałach i formalnych postanowieniach Rady Ministrów (wciąż nie ma uchwały RM w sprawie wsparcia finansowego dla samorządów), 2) stanowczo zbyt wolne tempo budowy i modernizacji infrastruktury drogowej i kolejowej, 3) zbyt powolny wzrost liczby miejsc hotelowych.
Generalnie jestem optymistą. Denerwują mnie, zdaje się, że typowo polskie, teksty, zwłaszcza dziennikarzy (szczególnie młodych), którzy z przekonaniem odwrotnie proporcjonalnym do wiedzy, autorytatywnie mówią, że EURO 2012 szlag trafi. Kiedyś się tym zżymałem, teraz już tylko ziewam, bo to krytyka całkowicie jałowa i często na poziomie magla.
EURO 2012 to nie tylko szansa ekonomiczno-cywilizacyjna, ale też genialna okazja do wzrostu narodowej dumy. Warto wierzyć w siłę sprawczą własnego narodu. Co nie zmienia faktu, że w sprawie EURO 2012 należy patrzeć rządzącym na ręce i rozliczać ich z tempa budowy stadionów i przybywających kilometrów (metrów) autostrad i linii PKP.
XXX
Pisarz Kuczok Wojciech, przedstawiający się niegdyś jako kibic ruchu Chorzów, napisał był w "Dzienniku" (jeszcze niedawno był gwiazdeczką kolumny sportowej "Rzeczypospolitej"), że więcej szans jest na to, że UEFA nam zabierze EURO 2012 niż że się owe mistrzostwa odbędą. Wymowa tekstu: Polakom nic się nigdy nie uda. Kuczok zna się na wszystkim: od bicia dzieci poczynając, na futbolu kończąc. Jest śmieszny w swych ocenach, gołosłownych i powtarzających dyżurne banialuki, i jest bardzo mało oryginalny. Jednak Kuczok jest już beneficjentem piłkarskich mistrzostw, spłodził o nich felieton, kasę weźmie, niech się nie zamartwia. Tak to jest, jak pozbawieni weny pisarze piszą, by dorobić felietony.
A mistrzostwa się odbędą, ku uciesze Kuczoka Wojciecha, bo będzie mógł znów napisać felieton. Oczywiście o tym, że były do bani.
XXX
Niepostrzeżenie raczej, na razie bez większych fanfar, zbliża się rocznica naszego wejścia do UE przed 4 laty. Oto tekst, który w związku z tym napisałem dla Monitora Unii Europejskiej. Ukaże się on w najbliższym numerze tego periodyku:
"Eurosceptycy powtarzają anegdotę z serii "czarnego humoru": "4 lata w Unii minęły jak z knuta strzelił". Euroentuzjaści z zachwytem powiedzieliby o "4 latach Eldorado". Ja natomiast wolałbym stwierdzić po prostu, że polski czas w Unii biegnie szybko. Tak szybko, że zaskakująco słabo pamiętamy - myślę o pamięci społecznej - przedakcesyjne boje brukselsko-warszawsko-luksembursko-kopenhaskiej negocjacji. Ale też czas zaciera nadspodziewanie łatwo pamięć o tamtejszych przesadnych obawach, jak i ówczesnych, również przesadnych, nadziejach, że Bruksela jest w posiadaniu czarodziejskiej różdżki, która rozwiąże za nas sporą część naszych problemów. Cztery lata obecności Rzeczpospolitej w strukturach europejskich to nie żadna okrągła rocznica, ale to świetny pretekst, aby niejako "w locie" - bo przecież nie mówimy o jakimś zamkniętym rozdziale - dokonać oceny dystansu, jaki przebył nasz kraj już jako państwo członkowskie w UE. Przeszliśmy długą drogę. Od kraju, którego większość elit politycznych wyznawała odnośnie obecności w Unii nieskomplikowaną filozofię, którą dobrze oddaje tytuł amerykańskiego filmu "Wystarczy być" - do państwa, którego ambicją jest być nie tylko wśród 6 największych członków UE, ale też realnie wpływać na kształtowanie europejskich polityk, zwłaszcza tych bezpośrednich odnoszących się do interesów Polski (chodzi oczywiście o politykę wschodnią i energetyczną).
Jeszcze niedawno polskim bólem głowy było zapewnienie odpowiednich poakcesyjnych limitów produkcyjnych w rolnictwie czy przemyśle, co miało dla gospodarki narodowej kluczowe znaczenie (a co nie udało się w pełni, pewnie z powodu powyżej wspomnianej filozofii, zachwycającej się samym członkowstwem, bez pytania o "szczegóły"). Dziś zaciekle - i słusznie - walczymy o Joaninę, Protokół Brytyjski, brak standaryzacji i podatków czy lobbujemy za dalszym, korzystnym dla nas ze względów geostrategicznych, rozszerzeniem eurostruktur. To pokazuje, jak spory dystans odbyliśmy.
Na ocenę i bilans członkostwa w UE wpływać musi precyzyjne określenie pułapu, z którego startowaliśmy. Powiedzmy wreszcie wprost: Polska uzyskała warunki akcesyjne z całą pewnością proporcjonalnie gorsze niż te, które były udziałem, choćby Grecji, Hiszpanii czy Portugalii. Ale w wymiarze sektorowym - np. rolnictwo - także mniej niż znacznie bogatsza, ale wchodząca 9 lat wcześniej i do 12- narodowej tylko Unii Austria. Dla Polski nie stworzono, choć moglibyśmy wskazać wiele ku temu powodów, żadnego specjalnego, specyficznego kryterium, jak uczyniono to wobec wielokrotnie od nas bogatszej Szwecji, która wchodząc w 1995 roku do Wspólnot Europejskich uzyskała specjalny "kran" finansowy ze względu na istnienie słabo zaludnionych, północnych regionów kraju. Siłą rzeczy z powodu wejścia do UE w takiej masie (największe w historii rozszerzenie struktur europejskich) te warunki musiały być gorsze, choć na pewno mogłyby być lepsze niż te, które wynegocjowano. Pewnie łatwiej byłoby walczyć o strategiczne cele i silną pozycję w ramach "wielkiej szóstki", by użyć słów Nicolas Sarkozy, gdyby zadbano o lepsze, zwłaszcza w wymiarze gospodarczym, efekty rokowań przedakcesyjnych. To, co udało się wówczas osiągnąć, a zwłaszcza to, czego osiągnąć się nie udało, będzie na pewno rzutować na pozycję Polski w unijnej rodzinie.
Rzeczpospolita skorzystała na 4-letniej obecności w Unii Europejskiej. Zapewne skorzystać mogła bardziej. Można sformułować tezę, że znaczenie polityczne Polski wzrastało bardziej i szybciej niż znaczenie stricte ekonomiczne. Polska, będąc jednym z 4 w praktyce najbiedniejszych krajów UE (obok Łotwy, Rumunii i Bułgarii), ma, ze względów demograficznych, nieporównywalnie silniejszą pozycję w wymiarze politycznym. Było to widać choćby w końcowym okresie negocjacji nad Traktatem Reformującym. Wybraliśmy wtedy jako kraj - piszę to również pod kątem przyszłości! - jedynie słuszną metodę artykułowania precyzyjnie definiowanego interesu narodowego. Musiano się więc z nami liczyć, podobnie jak z innym większym od Polski, ale też mało euroentuzjstycznym krajem, jakim jest Wielka Brytania. Ten kierunek: twardych negocjacji w ramach Unii, nastawionych jednak na osiągnięcie wspólnego europejskiego konsensu trzeba kontynuować w przyszłości.
To właśnie: próba twardego negocjowania tego, co dla naszych interesów najważniejsze jest niewątpliwie plusem, minusem jednak, którego jednak nie można pominąć jest koncentrowanie się jedynie na tzw. "wielkiej polityce", na megapolitycznych wyzwaniach, które niesłusznie przesłaniają szereg bardzo szczegółowych, konkretnych wyzwań ściśle ekonomicznych. Nie przypadkiem 3 kraje, które w ostatnim czasie najczęściej korzystały z prawa weta w ramach UE: RFN, Austria i Belgia skupiały się nie na spektakularnych rozgrywkach politycznych na najwyższym szczeblu, lecz na diabełkach tkwiących w szczegółach rozmaitych unijnych dyrektyw, mających istotny wpływ na całe sektory gospodarki i gałęzie przemysłu.
Przegraliśmy pełny dostęp do rynku pracy. Polska ekspansja na Wielką Brytanię i Irlandię nie powinna przysłaniać nam niemiecko-austriackiej blokady i francusko-włoskich opóźnień. Wygraliśmy dobrą pozycję w budżecie UE na lata 2007 - 2013. Inna sprawa, jak potrafimy wykorzystać unijne środki i jaka będzie rzeczywista absorpcja rzeki euro, płynącej do nas z Brukseli. Tak na prawdę, za nami jest dopiero pierwszy rok w ramach budżetu 7-letniego i na realistyczną ocenę naszych umiejętności korzystania z unijnej kasy przyjdzie jeszcze poczekać. Obawiam się - nie tylko ja - że nie grozi nam, niestety, miano "Hiszpanii " Europy Środkowo- Wschodniej.
Porażką zakończyła się próba narzucenia Unii naszej wizji polityki energetycznej. To, co dobre w książkach Aleksandra Dumasa o czterech muszkieterach - zasada: "jeden za wszystkich - wszyscy za jednego" - nie okazała się dewizą, zwłaszcza najbogatszych i największych członków UE. Ale jednak po tym, jak Unia obserwowała zakręcanie kurka z gazem Ukrainie, Gruzji, a nawet Białorusi - wspólna, unijna polityka energetyczna rodzi się. Choćby w bólach, lecz jednak staje się faktem, co już samo w sobie jest korzystne dla Polski.
Gdy chodzi o politykę wschodnią UE to potrafiliśmy przekonać naszych bliższych i dalszych sąsiadów, że nasz powściągliwy stosunek do Moskwy nie jest objawem "choroby na Moskala", jak to ujmował Roman Dmowski, ani też starych, nawet historycznie uzasadnionych obsesji, lecz raczej znajomości rzeczy. Z całą pewnością można stwierdzić, że Unia w roku 2008 w większym stopniu patrzy na Moskwę oczyma polski i małych krajów bałtyckich (Litwa, Łotwa, Estonia) niż czyniła to w roku 2004.
Jakie powinny być kierunki polskiej aktywności w Unii? Na pewno trzeba mocno rozwijać stosunki regionalne w ramach Grupy Wyszehradzkiej oraz państw bałtyckich - dawnych republik ZSRR. Konieczne jest też wzmocnienie dwustronnych stosunków polsko-francuskich (na razie, mimo zapowiadanego przemówienia prezydenta Sarkozy przed polskim parlamentem, są one dość fasadowe) oraz polsko-brytyjskich. Należy też zintensyfikować dialog z Niemcami z mocnym wszakże eksponowaniem tego, co w polityce niemieckiej wobec Polski (nie tylko historycznej) nam się nie podoba, na co zgodzić się nie możemy, nawet we wspólnej Europie. Szczególną uwagę należy poświęcić politycznym inwestycjom na szeroko rozumianych Bałkanach, gdzie do członkostwa w UE - choć to proces rozciągnięty w czasie szykuje się spora grupa państw - od Chorwacji (zapewne w 2010 roku) aż po Serbię, Czarnogórę i Albanię. W sytuacji, gdy po Traktacie Lizbońskim zmieniają się zasady głosowania w Radzie UE w kierunku podejmowania decyzji większością głosów, jest oczywiste, że powinniśmy już teraz myśleć o potencjalnych partnerach do przyszłych koalicji. Koalicji, jak to w Unii, w różnych sprawach - dodajmy.
Winston Churchill powtarzał po lordzie Palmerstonie, że "Wielka Brytania nie ma stałych wrogów, ani stałych przyjaciół. Ma tylko stałe interesy". Od czasów dwukrotnego brytyjskiego premiera zmieniła się nieco geopolityka, a i interesy narodowe są trochę inaczej redefiniowane. Tym niemniej jednak, możemy powiedzieć, że w zmieniającej się stale Unii Europejskiej Polska ma niezmienne interesy i w ich realizacji musi szukać sojuszników, nie oglądając się na wrogów. Po 4 latach członkowstwa Rzeczpospolitej w UE widać wyraźnie, że łatwiej dbać o interesy narodowe będąc "inside" w Unii niż będąc "outside". To chyba najkrótsza recenzja 4 polskich lat w eurostrukturach."
Pierwszy rok mija właśnie, gdy Michel Platini wyciągnął kopertę i z nieco obłudnym uśmiechem powiedział: "Pologne" (nieco obłudnym, bo jak ćwierkają wróbelki w UEFA od początku dokonań konsekwentnie popierali Włochów). Nie podzielam medialnej histerii, że nic nie robimy w sprawie EURO 2012, że będzie kompromitacja, że odbiorą nam mistrzostwa itp., itd. UEFA będzie oceniać nas przede wszystkim pod kątem stadionów, a nie autostrad, szlaków kolejowych czy szaletów na dworcach.