Wspomnienia Franciszka Mikulskiego ze wsi Wołczak na Wołyniu

Czytając kolejne numery czasopisma „Na Rubieży”, o dokonywanych zbrodniach na ludności polskiej na Wołyniu przez bandycką Ukraińską Powstańczą Armię (UPA), postanowiłem i ja opisać swoje przeżycia z tamtego czasu. Był przełom roku 1942/43, miałem wówczas 18 lat. Mieszkałem we wsi Wołczak, gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński, graniczącym z pow. Horochowskim i Kowelskim.
Wieś Wołczak zamieszkała była w większości przez ludność ukraińską, tylko dwie rodziny były polskie. Nasza rodzina Mikulskich, liczyła cztery osoby: tato Adam Mikulski lat 55, mama Tekla Mikulska lat 50, młodsza siostra Józefa Mikulska lat 17 i ja. Rodzina wujka Pawła Buczek lat 60 składała się z ośmiu osób, w tym: jego żona Maria Buczek lat 50 i Stanisława Buczek lat 25. Do dnia Ich zaginięcia, czyli do 9 lipca 1943 r., wszyscy oni pracowali w swoich gospodarstwach rolnych.
Wieś nasza leżała właściwie w Lesie Świnarzyńskim, była otoczona dużymi, niedostępnymi bagnami. Dojechanie do wsi przez duże brody, na drodze płynącej wody, sprawiało duże trudności. Rzeka Turia była zaledwie kilka kilometrów, tereny dorzecza były również b. bagniste i miejscami niedostępne. Położenie wsi miało zatem kapitalne znaczenie dla działalności band OUN-UPA i dla przyszłych wypadów na okoliczne wsie polskie. Niestety banderowcy potrafili to wykorzystać w stopniu b. wysokim, naturalnie z ogromną szkodą dla naszej polskiej społeczności.
Na początku 1943 r. do wsi przybyła furmankami duża grupa policji ukraińskiej i zajęli kwatery w poszczególnych domach. Był to miesiąc luty i w tym czasie wywożono z lasu drzewo na potrzeby Niemcom. Policja ukraińska zabroniła wywożenia drzewa z lasu i wypędzała przyjeżdżające po nie furmanki.
Pewnego dnia do wsi przejechało dwóch mężczyzn i kobieta, później okazało się iż była to córka popa. W godzinach popołudniowych zarządzono zebranie na wygonie w miejscu wypasania bydła, mimo przenikliwego zimna poszedłem tam i ja sam. Przyjezdni zabierali głos, mówili przciwko Polakom i żydowskiej komunie, mówili głośno, dobitnie, wykrzykując: „Śmierć Lachom”.
Z tym dniem i z tym brzemiennym w skutki wydarzeniem młodzież ukraińska zaczęła mnie omijać, już więcej do mnie nie przychodzili. A tak niedawno robiliśmy wspólne zabawy w leśniczówce, grałem bowiem dobrze na akordeonie, a siostra Józefa na mandolinie, wszyscy razem tańczyliśmy, śpiewaliśmy, piliśmy i jedliśmy, było wesoło. Byłem lubiany wśród młodzieży ukraińskiej, mówiono do mnie Franio i każdy był dla mnie uprzejmy. Po wspomnianym zebaraniu na wygonie, po tych morderczych mowach aktywistów ukraińskich, wszystko nagle się odmieniło, stałem się wrogiem. Nikt z dawnych ukraińskich kolegów nie przychodził już więcej do mnie, do nas.
Tymczasem do wsi Wołczak zaczęło napływać coraz więcej nowych ludzi, byli to ochotnicy, jeńcy z niemieckiej niewoli, własowcy w niemieckich mundurach oraz zapaleni nacjonaliści ukraińscy żądni krwi narodu polskiego. W ten sposób Ukraińska Powstańcza Armia (UPA) z dnia na dzień rosła w liczbę i w siłę. Całym dowódcą i komendamtem został Sosenko, a sotnikami zostali: Piśniuk, Daniluk i Komar.

 
W stodole pod lasem banderowcy „urządzili kaźnię” dla Lachów

 
W pierwszy dzień Wielkanocy 1943 r. wybrałem się do polskiej wsi Budy Ossowskie, oddalonej półtora km. Szedłem tam znanymi tylko sobie drogami, miedzami, omijając sprytnie posterunki policji ukraińskiej. Kiedy dochodziłem już do samych zabudowań wioski, zobaczyłem uciekającego Polaka Stanisława Uleryka, był on w stopniu plutonowego WP. Strzelano do niego, został ranny. Schwytali go. Podjechała furmanka, wrzucili go na wóz jak kawałek drzewa. Zawieźli go do stodoły stojącej pod lasem, tam była „urządzona kaźnia!! Tam został zamęczony! Do tej stodoły przywożono i przypędzano oficerów, podoficerów, nauczycieli, organizatorów samoobrony, wszystkich którzy mogli stawiać jakikolwiek opór w Rzezi Wołyńskiej, która zbliżała się oto wielkimi krokami, a do której oni się właśnie tak barbarzyńsko, nieludzko i podstępnie sposobili. Tak właśnie pochwyconych, uprowadzonych, zwabionych podstępnie, mężnych, silnych, doświadczonych wojskowo Polaków, ofiarom ich zbrodniczej maszyny, zadawano straszliwe tortury i uśmiercano. Po naszej wsi zaś mówiono, celowo rozpowiadano, że to szpiedzy niemieccy.
W lesie na polanie urządzane były „mitingi”, czyli zebrania nazywane: „grochem o ścianę”. Na tych zebraniach były „występy artystyczne”, przychodzili zarówno starsi, jak i młodzież ukraińska. Mój ojciec zabraniał mi tam chodzić ale ja z ukrycia podglądałem te ich wybryki, jako młody wówczas chłopak, ciekawy byłem wszystkiego. Deklamowano wiersze, śpiewano piosenki o treści ohydnej, brutalnej, przeciwko Polakom. Przedstawiano polskich żołnierzy w mundurach jako fajtłapy, niezdary, idiotów i jak tylko można najohydniej.
 
 
Jak będzie trzeba to się ich w odpowiedniej chwili wszystkich wyrżnie

 
Pewnego razu stojąc na podwórzu zobaczyłem sotnika Komara, zdążał w kierunku naszego domu. Ubrany był w oficerski mundur polski w stopniu kapitana, buty, wszystko jak trzeba. Miarowym, sztywnym krokiem wszedł do naszego domu, gdzie w pokoju czekało na niego czterech kolegów. Korzystając z nieuwagi, schowałem się za drzwi i z biciem serca, słuchałem ich wypowiedzi. Komar został przywitany przez kolegów z wielkim entuzjazmem, a wszyscy powtarzali: „Ale z ciebie dobry Lach!”. Zapytano go także: „Skąd wziąłeś taki mundur?”. Komar odpowiedział: „W 1939 r. w czasie wojny polsko-niemieckiej zabiłem w stodole oficera polskiego i zdjąłem z niego mundur. Teraz jestem Lachem i komendantem placówki polskiej i mam stu Lachów z karabinami pod sobą oraz sekretarkę piszącą na maszynie. Przedstawiłem się jako skoczek z Londynu.”. Po tej odpowiedzi wszyscy śmiali się rozkosznie powtarzając, jak to zdolny był nabrać Lachów. Mówił też dalej, że jak będzie trzeba to się ich w odpowiedniej chwili wszystkich wyrżnie.
Wieś Dominopol oddalona od nas o dwa km zamieszakała była przez samych Polaków. W budynkach mojego wujka zorganizowana była samoobrona i to o niej mówił Ukrainiec Komar. Przejście do wsi Dominopol było niemalże niemożliwe, na skraju lasu wystawiono posterunki i stale krążyły patrole banderowskie. Podsłuchaną rozmowę postanowiłem przekażać do wsi Budy Ossowskie. W drodze, na łące, zostałem zatrzymany przez patrol UPA. Zapytano mnie: „Polak czy Ukrainiec?!”. Odpowiedzuałem w jęz. Ukraińskim, że jestem Ukraińcem. Jeden z nich szarpnął mnie za koszulę u szyi ale medalika tam nie było. Rozkazano mi bym się przeżegnał, zrobiłem to i zacząłem mówić po ukraińsku „Ojcze nasz”. Przekonało to patrol i puścili mnie wolno ale nogi uginały się pode mną, zdawałem sobie bowiem sprawę, co mnie czeka, gdy mnie rozpoznają. Wiadomość o tym „polskim oficerze” przekazałem ale nie wiem czy dotarła do placówki.
W nocy z 11 na 12 lipca 1943 r. wieś Dominopol została otoczona gęstym pierścieniem przez bandy UPA. Jak się później dowiedziałem sam komendant w stopniu kapitana zastrzelił wartownika, opanowano stojaki z bronią i pozabijano wszystkich partyzantów. Następnie została wystrzelona czerwona rakieta i przystąpiono do mordowania ludności wsi Dominopol. Opowiedział mi to mój brat wujeczny, który wraz żoną i matką schowali się w grochu pod małą śliwką, a ich troje małych, śpiących dzieci zamordowano.
Ja ocalałem dzięki temu, że byłem w tym czasie we wsi Budy Ossowskie. Cała moja rodzina i wujostwo zostali zamordowani. Takie były losy moich rodaków na Wołyniu. We wsi Wołczak na pewno znajdują się mogiły Polaków, których UPA przywoziła i mordowała tam na miejscu, jak też i mojej rodziny. Powinno się tych męczenników upamiętnić postawieniem krzyża, tablicy pamiątkowej i dokonać katolickiego pogrzebu, jak tego dokonać?!
Dalsze moje losy były takie jak wielu innych. Wraz z kolegami przedostaliśmy się do dużej polskiej wsi Zasmyki, gdzie organizowła się samoobrona przed bandami UPA. Wstąpiliśmy do oddziału „Jastrzebia”. Walczyłem do końca, do rozbrojenia nas w Skrobowie koło Lubartowa.

 
Mikulski Franciszek, Zamość
 

YouTube: