W kruchcie i na religii. I zabawny wierszyk o pokoleniu 1947

Wiśniowo-czerwony różaniec, pachnący prawdziwą różą damasceńską, ofiarował mi kolega jako pamiątkę z podróży do Rzymu, gdzie prosił o siłę w znoszeniu swego homoseksualizmu, on, który tak marzył zawsze o cichym domu z miłą żoną i gwarem własnych dzieci. Wierzył głęboko, że „orientacji” może się pozbyć terapią i rozwojem duchowym. Kupił go w kruchcie Bazyliki św. Piotra, gdzie jest specjalny sklep z dewocjonaliami w najróżniejszych cenach, od 0.50 euro za kilka nawleczonych fasolek czy orzeszków, po setki euro za różańce z kutego srebra, a może i ze złota.
Kruchta, pogardliwie wymieniana przez współczesnych pogan jako symbol zacofania umysłowego, to po prostu przedsionek kościoła, często na zewnątrz wejścia, z pomieszczeniami do wykorzystania ewentualnie na świeckie cele. Do krucht niedawno przeniesiono w polskich kościołach pozostałe jeszcze regały z czasopismami religijnymi i wydawnictwami kościelnymi. Cóż, powszechne rozprzężenie zasad daje się we znaki nawet w takich sprawach, jak wrzucanie „co łaska”, zgodnie z wywieszonym cennikiem, opłaty za leżące do dyspozycji czasopisma. Nie wrzucają. W liczniejszych parafiach utworzono więc w kruchtach spore kioski, gdzie obok interesujących dewocjonaliów, opłatków i świec Caritasu można kupić prasę katolicką oraz ciekawe wydawnictwa o zdrowiu, zarówno duchowym, jak i czysto cielesnym. 
Do takich pism, zawsze niezwykle ciekawych i poszerzających obraz świata, należy kolorowy tygodnik diecezji warszawsko-praskiej „Idziemy”. Nie jest tak znany i poczytny jak „Gość Niedzielny” czy „Niedziela”, ale to znakomicie pomyślane pismo, ze szczególnie silnym działem reportażu, który corocznie zbiera laury w konkursach dziennikarskich, również Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Redaktorem naczelnym jest ks. Henryk Zieliński, również redaktor w Radiu Warszawa (106.5), sekretarzem redakcji doświadczona twórczyni dziennikarska, Barbara Sułek-Kowalska. Dzięki tym osobom i ich współpracownikom w piśmie zawsze znajdziemy pogłębienie aktualnych problemów religijnych, również z tak gnębiącego wiele osób pogranicza państwa i kościoła.
Innym ciekawym pismem w kruchtach jest miesięcznik „List do Pani”, o wysmakowanej szacie graficznej, od dwudziestu paru lat redagowany niemal jednoosobowo przez Marię Wilczek, wydawczynię dorobku ks. Janusza Pasierba. To pismo przeznaczone dla kobiet, bynajmniej nie tylko z okolic kruchty i nie siedzących w kruchcie, ale kobiet nowoczesnych, wykształconych, zainteresowanych światem, zarazem pobożnych, jak mówi Maria Wilczek, doceniających wiarę i rolę religii w życiu, również w życiu świeckich.
W piśmie „List do Pani” znalazłam więc ciekawy a zarazem aktualny artykuł o religii w szkole (opr. Diana Brzozowa), który pozwolę sobie streścić, ponieważ składa się głównie z mało znanych faktów. W artykule autorka obala szereg mitów, narosłych wokół religii w szkole. Przytaczam je w telegraficznym skrócie.
Religię w szkole popiera 82% respondentów CBOS. Na lekcje religii uczęszczało w 2013 roku średnio 89% uczniów wszystkich typów szkół.
Religia nauczana jest w szkołach publicznych w 24 krajach Unii Europejskiej, w 9 z nich – w Austrii, Danii, Finlandii, Grecji, Niemczech, Szwecji, Wlk. Brytanii, na Cyprze i na Malcie – jest obowiązkowa. W czterech krajach – Francji, Holandii i Luksemburgu i Słowenii – nauka odbywa się na terenie kościelnym. W 15 krajach udział w lekcjach jest dobrowolny, zależnie od woli rodziców lub starszych uczniów.
Dyrektorium katechetyczne zaleca ocenę z religii za „wiedzę religijną, aktywność, pilność i sumienność ucznia”, a nie za udział w praktykach religijnych.
Ocena z religii na świadectwie dojrzałości wystawiana jest w Austrii, Finlandii, Irlandii i większości niemieckich landów.
Finansowanie – płaci państwo, ponieważ w lekcjach uczestniczą dzieci podatników, podobnie jak państwo płaci za lekcje religii innych wyznań oraz etyki. Gdyby jednak nikt nie uczęszczał – tam, gdzie jest wybór – na lekcje religii, nie organizowano by ich i nikt by za nie nie płacił.
Katecheci kończą studia teologiczne i mają przygotowanie pedagogiczne oraz imiennie skierowani są przez biskupa do konkretnej szkoły. Lekcje są nadzorowane przez kuratoria oświaty i przez wizytatorów kościelnych z kurii.  
Katechezy mają – obok innych zadań – spełniać rolę wychowawczą i sa w planie dydaktycznym szkoły. Zwraca się uwagę na głęboki związek religii i inspiracji religijnych z kulturą – literaturą, filozofią, sztuką, zarówno malarstwem jak i architekturą europejską.
I wreszcie lekcje religii pomagają rozwinąć i kształtować duchowość dorastającego człowieka.
I tyle w temacie kruchty.
(Wg opr. Diany Brzozowej na podst. analizy Marcina Przeciszewskiego z KAI „Nauka religii w szkołach publicznych w Europie” i raportu ISKK „Nauczanie religii w polskich szkołach w świetle badań empirycznych”).
---------------------------------
Felieton ukazal się dziś na portalu sdp.pl
----------------------------------
Znalezione w internecie
----------------------------------
Manifest  
Świat, droga młodzieży, wyglądał kiedyś nieco inaczej.  
Nie budziła nas, dzisiejszych sześćdziesięciolatków  
czy siedemdziesięciolatków, telewizja śniadaniowa,  
przez co nie wiedzieliśmy o istnieniu  
otyłych karlic akrobatek, Chipindels'ów  
i kotów, które mówią brajlem.  
Budził nas radziecki budzik, który za nic w świecie  
nie chciał chodzić tak, jak mu hejnał z wieży mariackiej kazał.  
A jednak zdążaliśmy do szkoły.  
Na śniadanie jedliśmy kanapki z pasztetową,  
na święta szynkę, która psuła się po dwóch dniach.  
Sery były jeśli były dwa: żółty i biały.  
Nazwy były równie umowne, jak ich ceny i kolory.  
Nikt nie jadał lunchu.  
Były drugie śniadania  
kanapki starannie zapakowane przez mamy w papier śniadaniowy,  
który poddawano domowemu recyklingowi  
i jeśli się nie ubrudził, wykorzystywano go ponownie.  
Jadano też obiady: ziemniaki, tłuste sosy, kotlety.  
Mało warzyw i ryb.  
Na kluski mówiliśmy makaron, nie pasta,  
bo pastą smarowaliśmy chleb lub czyściliśmy buty.  
Nikt nie znał słowa cholesterol i jadł tyle jajek,  
ile chciał, a jednak nie umieraliśmy masowo na serce.  
Nauczyciel, który potrafił przylać linijką  
lub połamać wskaźnik na niejednej pupie,  
kazał nam wkuwać mnóstwo definicji i wzorów,  
nękał klasówkami i straszył widmem powtarzania klasy.  
Mimo to nie mieliśmy jakiejś nadzwyczajnej traumy.  
Szczerze mówiąc nie znaliśmy tego słowa  
ani nie byliśmy pod opieką terapeuty.  
Nie uczyliśmy się angielskiego i nie chodziliśmy na balet.  
Żeby umówić się z kumplami na piłkę,  
nie dzwoniliśmy do nich wcześniej,  
tylko wpadaliśmy po nich do mieszkania  
albo darliśmy się pod oknami, żeby wyszli.  
Nie zabraniał nam tego nikt z TVN Style.  
W owych czasach papier toaletowy  
występował głównie w parówkach i mortadeli,  
a proszek do prania prał ciuchy białe i kolorowe,  
Jeśli prał.  
Nie było kremów na dzień, na noc, na zimę i lato.  
Była nivea.  
Mimo to nie cuchnęliśmy  
ani nie padaliśmy na dyzenterię.  
Byliśmy niemodnie ubrani,  
a jednak udawało nam się umówić z dziewczynami,  
które nie wymawiając, też nie wiedziały, kto to Jaga Hupało.  
Nasi starzy nie dzwonili do nas na komórki  
i nigdy nie wiedzieli, gdzie naprawdę jesteśmy.  
Nie odwozili ani nie doprowadzali nas do szkół,  
odkąd skończyliśmy siedem lat.  
Jakimś cudem oni nie zeszli na serce,  
a my nie padliśmy ofiarą pedofilii  
ani seryjnych morderców,  
a na źle oznakowanych przejściach dla pieszych  
nie rozjechały nas samochody.  
A przecież jakieś jednak jeździły.  
Nie robiliśmy sobie zdjęć do Naszej-klasy  
spod opery w Sydney ani spod piramid.  
Jeździliśmy na kolonie i obozy,  
zrzucaliśmy się na oranżadę w woreczku i ciastka.  
Nie wiedzieliśmy, co to taniec z gwiazdami,  
Tusk, Kaczyński, emancypacja kobiet i prawa zwierząt.  
My, sześćdziesięciosiedmiolatki przeżyliśmy piekło.  
Dlatego żądam dla nas wszystkich ekstra renty inwalidzkiej drugiej grupy!