Na krzywej diabelskiej

 
Do odjazdu pociągu z Dworca Centralnego została mi godzina z okładem. Wysiadłem na przystanku autobusowym przy skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Trasy Łazienkowskiej. Jeśli mogę, to tak planuję czas swojej podróży, żeby udać się na swego rodzaju osobisty patrol. Moje nastawienie powoduje, że mniej da się to określić jako podróżną turystykę, czy spacer, a bardziej na rutynową kontrolę świata poza rejonem, w którym towarzyszy mi codzienność. Staram się poruszać bez planu, ale tak się dzieje, że trafiam najczęściej na znany mi szlak. To chyba pierwotny instynkt nakazuje trzymać się starych ścieżek.
Tym razem było trochę inaczej, cel miałem sprecyzowany  – bardzo spodobała mi się akwarela z fragmentem budynku politechniki.  Chciałem go odszukać. Uczelnia znajdowała się między przystankiem, gdzie wysiadłem, a dworcem.  Mój niedostatecznie zdecydowany zamiar rozleciał się po kilku minutach – nie wiedziałem dokładnie gdzie szukać tego architektonicznego skarbu; poza tym był on malowany w dzień słoneczny, a niebo nade mną było przytłaczająco szare, jak przestrzeń  w pewnym moim śnie z diabłem. Zimowy czas nie obiecywał jakiejkolwiek zmiany. Znalazłem się przy kościele Zbawiciela i pojawiła się we mnie paląca potrzeba pomodlenia się, wynikająca  z obowiązku pamięci o dramatycznej historii miasta i jego kościołów, a także z tytułu moich własnych zobowiązań wobec tamtej przeszłości. Kiedyś wszyscy patrzyli na Warszawę przez pryzmat wojny – ofiary i zniszczeń, ostatnie dziesięciolecia to staranne zacieranie śladów i wyjaławianie nowych pokoleń, rozmyślne rugowanie z nich tego, co właściwie polskie.
Masywne boczne drzwi kościoła otwiera się z trudem. Siedział przy nich drab i pomagał je wchodzącym uchylić. Nie wstając ze schodka, jedną ręką niby to odciągał skrzydło drzwi a drugą nadstawiał żebraczym gestem kubek po jakimś kefirze. Kobiecie, wchodzącej razem ze mną do kościoła, kiedy ta nic mu do kubka nie wrzuciła, pełnym głosem złości głosem sarkastycznie podziękował za wsparcie. Zaraz za drzwiami czyhał jego kumpel. Siedział na ławeczce i z pijacką nadzieją wlepiał wzrok w drzwi, nie mogąc się doczekać, kiedy uzbierają dostateczną kwotę, żeby odpowiednio sfinalizować żebry.
W kaplicy kilkanaście osób adorowało Najświętszy Sakrament. Właśnie zaczynano modlitwę różańcową. Wsłuchiwałem się w głos kobiety, która zaczęła czytać rozważanie przed pierwszą tajemnicą światła – chrzest Pana Jezusa w Jordanie. Nagle dostałem w łeb pałką. W czytanej  modlitwie pojawiła się sprawa znaczenia chrztu dla Jezusa: „ I kiedy Jezus został oczyszczony…” .  Ktoś słowa te może potraktować jako wynik prozaicznej niewiedzy układającego tekst modlitwy,  nieznaczący błąd  teologiczny popełniony przez laika, dla mnie brzmi to jak bluźnierstwo. W kościele pod wezwaniem Najświętszego Zbawiciela, przed Świętością w monstrancji padły słowa, których nie odebrałbym tak, gdyby świątynia stała w innym mieście lub wsi. A to Warszawa – miejsce, od którego zawsze się oczekuje czegoś więcej, a gdzie ja sam zwykle odnajduję szczególną, gdzie indziej niespotykaną  duchową nędzę. Wypadłem z kościoła z impetem, z jakim nikt tu nie wychodził. Dwaj żule wydawali mi się jeszcze bardziej diabelscy niż przed chwilą. Ten sprzed drzwi łypnął na mnie ze zdziwieniem w oku.
 Stałem na przystanku - miałem przed sobą Plac Zbawiciela. Bluźniercza plastikowa tęcza na nim przez kilka lat wystawiała świadectwo politycznym żulom, którzy ten akt zafundowali, jako obelgę wobec polskiego katolika. Przepuściłem jeden tramwaj, jakby w określonym celu, bo gdy wsiadałem do osiemnastki, znalazła się w niej razem ze mną przyciągająca uwagę osoba. Wyrośnięty dwudziestolatek siadł zaraz za motorniczym. Patrzył na cały wagon i palił elektronicznego papierosa. Kłęby siwego dymu bez zapachu rozeszły się między pasażerami. Rozmawiał głośno przez telefon. Zaczął śpiewać. Strofowany zapewne przez swą rozmówczynię – „misiaczka” – nie zamilkł i przekonywał ją, że nie jest to zabronione i nikt w tramwaju nie protestuje. Jechał wszystkiego jeden przystanek, gdy wysiadł na Placu Konstytucji, lekko rozeźlony, stłumionym głosem  rzucił, że nie będą nim rządzić pederaści.
Pełnego ekspresji gościa mógłbym potraktować, jako element neutralnego warszawskiego folkloru, ale chyba nie darmo pojawił sie on na mojej osi czasu, która w tym miejscu zwinęła się jak agrafka.
 Druga dekada XIX wieku dobiega końca. Parady sodomitów i gomorytek nie natrafiają już na opór społeczny. Ich pochody walą całą szerokością Marszałkowskiej. Zaborczy rozkład Polski trwa. Rok po roku, z naukową precyzją niszczy  się macierzystą tkankę społeczną. Dosięgnięcie zakamuflowanych lub wpisanych w system złoczyńców wydaje się niemożliwością.
W 2011 jeszcze tak nie było. Stałem na Placu Konstytucji - dewianci zablokowali trasę Marszu Niepodległości. Po ataku policji ewakuowaliśmy się przez Koszykową, ale nie od razu poszliśmy w stronę Placu. na Rozdrożu, gdzie można było się spodziewać nowej konsolidacji patriotów. Ja, kierowany jakimś instynktem, chciałem wrócić na miejsce starcia z policją, przy pomocy której usiłowano rozpędzić Marsz.  Gdy z powrotem znalazłem się na  placu, uderzyła mnie pustka miejsca, które przed chwilą wypełniał zwarty tłum. Sfotografowałem uciekającą historię - w tle kościół Najświętszego Zbawiciela. Po latach obraz ten wraca do mnie, pasażera tramwaju, jako pytanie o stan rzeczy, o bilans mijającej dekady 2011-2020. Nie wygląda on pomyślnie. A dalej? Pogarszanie łatwo sobie wyobrazić, poprawy wcale. Wielu obrabują z depozytu wiary, nadziei i miłości, a wielu go nie otrzyma, choć przecież im się należał.