"Marzec 1968". Przeżyjmy to jeszcze raz

Właściwie wówczas, 8 marca [1968], miałam bardzo blade pojęcie o tym, co się szykuje. Odczuwałam tylko duszną atmosferę, miałam to poczucie co wszyscy, że jest nieznośnie i że coś musi się zdarzyć, bo dalej tak nie może być.
Z faktów – pamiętam zapowiedziane przez prasę ostatnie przedstawienie „Dziadów” w reżyserii Dejmka. Rzecz niesłychana nie dlatego, że sztukę zdejmowano, ale dlatego zapowiadano to w prasie, co zresztą odniosło oczekiwany zapewne skutek: wielką demonstrację młodzieży studenckiej na widowni teatru i słynny marsz pod pomnik Mickiewicza. Z haseł, a raczej zaklęć – imiona tych, co już siedzieli, bohaterów, dziś znane w świecie. Rozgorączkowany Jasienica, opowiadający u nas w domu o zajściach na zebraniu ZLP. Wszędzie atmosfera ostatecznych rozstrzygnięć, bo nikt dłużej tolerować tego nie będzie. Tyle się trzyma mojej pamięci. Czyjeś urodziny…
„Wszystko rozstrzygnie się w piątek, ósmego”. Czego się po tym wiecu w samo południe spodziewaliśmy? Myślę, że upadku Gomułki, wyjścia od nas Rosjan, wolności słowa, sprawiedliwości. Słowem – nowego, wspaniałego świata.
W piątek dawaliśmy sobie porozumiewawcze sygnały: „tak, dzisiaj, w samo południe, na głównym dziedzińcu”. Co? Nie wiedzieliśmy nic dokładnie. Ważne było, że Coś Się Dokonuje. Asystenci puścili nas o parę minut wcześniej z zajęć. Wyglądaliśmy przez okna i cieszyliśmy się jak dzieci, wyłuskując z tłumu domniemanych tajniaków. Dziś mieliśmy im dołożyć.
Zawsze, gdy do tego wracam, mam ochotę mówić w nieskończoność, widzę kolejne obrazy, może po dziewięciu latach niektóre momenty już się zacierają, ale wciąż pamiętam to wszystko tak dokładnie, jak mało co w życiu. I powiem Panu od razu, żeby nie było nieporozumień -  nie, nie czułam się ani przez chwilę oszukana, mimo, że nie ma już chyba wątpliwości, że to była prowokacja. Ale prowokacja polegała na ataku, który nastąpił po naszym uspokojeniu, natomiast nasze poruszenie, nasza chęć dokonania zmian, połączona z naiwną wiarą, że to się da zrobić wyrażając swoje zdanie na wiecach – wszystko to było prawdziwe i nastąpiłoby niezależnie od tego, że tamci chcieli na tym skorzystać. A oszustwo polegało właśnie na tym, że mogły nastąpić rzeczy, którym nie wolno się było zdarzyć, których zaistnienie przekraczało nasze możliwości pojmowania. Więc żeby nie nudzić nadmiarem szczegółów i opisem zdarzeń, o których mówiono i pisano już wiele razy – powiem tylko o sprawach, które wydawały się nam nie do pojęcia.
Zatem – pamiętam dobrze docenta Dobrosielskiego, pracownika naszego wydziału, jak biegał spocony między studentami i pokazywał kogo trzeba swoim zaufanym. Takiego wskazanego „robotnicy” -  potem okazało się, że rzeczywiście byli tam również robotnicy, nie tylko ubecy, którzy przyjechali „nauczyć rozumu rozwydrzoną młodzież bananową” – łapali i wsadzali do budy milicyjnej. (Dobrosielski został potem ambasadorem w Londynie, a my nie mogliśmy darować Anglikom, że go wpuścili. To bardzo trzeźwiąco wpłynęło na nasz stosunek do Zachodu).
Pamiętam naszych kolegów należących do ZMS, którzy utworzyli zwarty szpaler. Trzymając się ściśle pod ręce, podeszli w rozkołysanym rytmie do Dobrosielskiego i wyskandowali, że są gotowi, a on pobłogosławił ich ruchem dłoni. Poniesiona przez tłum, w pierwszej chwili nie zrozumiałam tej sceny, myślałam, że oni są z nami, jako jedynego przeciwnika widziałam tych „robotników” w kamizelkach kuloodpornych pod długimi płaszczami, z małymi, czarnymi pałkami, w których był metal, bo potem przy biciu wcale się nie wyginały jak te białe, milicyjne. Dopiero po chwili rozumiałam, że to piąta kolumna wśród studentów, że oni stają w jednym szeregu z bijącymi nas. Uniosło mnie w tłumie do przodu, tam gdzie stali „robotnicy”, i tam zostałam pokazana przez docenta. Obie grupy, napierane przez stojących dalej zwarły się, a ja znalazłam się w samym środku. „Robotnicy” złapali mnie za ręce, usiłowali wyrwać. Koledzy trzymali mnie z tyłu za płaszcz, za szyję, ciągnęli do siebie. Tłum pchał się na mnie z obu stron, a dwie potężne siły próbowały rozerwać… Od tej pory kiepsko znoszę przebywanie w tłumie, może dlatego mam awersję do demonstracji.
Jakoś się wyrwałam, popchnięto mnie do tyłu. Tam łapano moje koleżanki, ściągano mówców z podwyższenia, rozdawano ciosy pałek.
Dużo później, kiedy wszyscy przesunęli się pod Pałac Kazimierzowski, wyszedł do nas siwiuteńki prof. Czesław Bobrowski, jak się potem – nawet po stanie wojennym – okazało, niepoprawny optymista i entuzjasta. Myśmy czegoś żądali, o coś wołaliśmy, a on poprosił żebyśmy wyłonili delegację, z którą będzie rozmawiał. Wyłoniliśmy delegację. Poszło pięć czy siedem osób, wśród nich Jadwiga Staniszkis. Zostali aresztowani. Musiano ich wziąć z rąk protektora Rybickiego, który zaprosił ich na rozmowy. Od tej pory już zawsze tylko ironię mogły we mnie budzić tak nadużywane przez władzę w czasach „Solidarności” apele, brzmiące identycznie, jak tamten apel Bobrowskiego -  że przecież nie można rozmawiać z całym tłumem, że trzeba mieć kulturę polityczną, że wszystko można załatwić, tylko trzeba umieć się porozumieć.
To była niezła lekcja zaufania.
Potem uspokoiliśmy się, profesor Bobrowski miał na nas kojący wpływ. Szczerze mówiąc na ten dzień mieliśmy dosyć. Minęło już sporo czasu. Zostało niewiele osób, część wymknęła się wcześniej. Wściekle zmarznięci i głodni szliśmy powoli w stronę wyjścia z Uniwersytetu, wdawaliśmy się w beznadziejne rozmowy z „robotnikami”. Odprowadziliśmy ich do zaparkowanych na placu przed Biblioteką autokarów, trochę z nich kpiąc, trochę usiłując przekonać, że to my mamy rację i żeby pomogli nam walczyć o wspólną słuszną sprawę. Zdawało nam się nawet, że niektórych trochę przekonaliśmy. Obsypywaliśmy ich półżartobliwie, pół symbolicznie, dwudziestogroszówkami (to była wtedy cena studenckiego biletu na autobus). Wsiadali do autokarów, wyjeżdżali boczną bramą.
 Tych czterysta niebieskich postaci – w marszobiegu od bramy głównej – przeciętych białymi szrafami i pasami, to był absolutny szok. Jak to – dzieci były już grzeczne, już chciały iść do domu, a tutaj… prawdziwy atak.
Stałam w pierwszym szeregu i pewnie dlatego przeze mnie to przeleciało, nie dotknąwszy nawet. Poleciało dalej, goniło uciekających już kolegów, biło, machało białymi pałami, wyło. Nagle zza węgłów pojawili się znowu „robotnicy”. W dwadzieścia sekund prócz mnie na dziedzińcu nie było chyba nikogo. Oszołomiona, wdrapałam się na kupę zgarniętego śniegu i rozglądałam się dokoła.
Pod BUW-em, obok autokarów, które pojawiły się z powrotem, a może wcale nie odjechały, trzech „robotników” skakało po brzuchu przewróconej na plecy dziewczyny. Takie rzeczy zdarzały się dotąd tylko w telewizji, w migawkach z drugiego końca świata.
Pobiegłam przed siebie. Za rogiem, tuż przy schodach wiodących do Studium Afrykanistycznego stał, a raczej słaniał się mój kolega, którego biło pięciu facetów w długich płaszczach. Przy gwałtownych ruchach spod płaszczy wyłaniały się poły kamizelek kuloodpornych. Bili tymi krótkimi, twardymi, czarnymi pałkami. Bili tylko po głowie, po której ze wszystkich stron spływała krew, a mój kolega powtarzał z równie bezgranicznym zdumieniem, z jakim ja na to patrzyłam: „Polacy, ludzie, nie bijcie, Polacy…”. Stał podtrzymywany ciosami.
Znalazła się obok mnie koleżanka, krzyczałyśmy, biłyśmy obie facetów po płaszczach, po plecach, waliłyśmy w nich pięściami, żeby go zostawili, żeby nie dali nam widzieć tego, w co nie mogłyśmy wciąż, nawet w tej chwili, uwierzyć. A oni odwijali się co chwilę, wymierzali na oślep cios pałą w naszą stronę i bili dalej. Obok stali robotnicy z warsztatów uniwersyteckich. Stali i patrzyli. Bardzo przestraszeni, nie reagowali wcale. Od autokarów dobiegały wołania, to koledzy „robotnicy” coś krzyczeli do siepaczy. Ci wreszcie zostawili chłopaka, pobiegli. Tamci, pochyleni, w pocie czoła zbierali nasze rozsypane w błocie pieniążki. Chłopak osunął się nam w ramiona, wyniosłyśmy go na ulicę.
Tak bito – według propagandy – tylko w krajach zachodnich. Tak bili czarni pułkownicy greccy, których dziś już nikt nie pamięta; tak bito Murzynów w Stanach, gdzie kto wie, może następny prezydent będzie czarny; tak bito potem w Argentynie, gdzie junta dawno jest już osądzona i ukarana. Tylko u nas się to nie kończy, czasem na parę lat zamiera, a potem biją coraz gorzej, coraz więcej, coraz wprawniej, z niczym się nie licząc, na śmierć, bez osłonek, bez usprawiedliwień i ideologii. U nas, gdzie w ogóle bicie człowieka, bicie przez współbraci, było – nie do pomyślenia.
*
Różne rzeczy okazywały się możliwe. Moje przebudzenie do rzeczywistości postępowało szybko.
Od tamtego czasu chyba nigdy nie dałam się oszukać. Już wiedziałam raz na zawsze, kim oni są. Wystarczyło wtedy trochę poczytać prasę, zestawić ją z rzeczywistością. Niewiarygodne, brudne kłamstwa; bzdury pomieszane z półprawdami, donosy, fałszywe komentarze. Od tamtego czasu raz na zawsze wiem, do czego zdolna jest prasa.
Przez jedenaście dni – od 8 do 19 marca, dnia słynnego przemówienia Gomułki w Sali Kongresowej, przeszła cała epoka. Ruszyła się Politechnika i inne uczelnie Warszawy. Odbył się dwudniowy strajk Uniwersytetu, w czasie którego późną nocą uchwaliliśmy m.in. rezolucję przeciwko agresji Izraela na Egipt (z jednym głosem przeciwnym), a także nabawiliśmy się kataru – spało się pokotem pod biurkami, a potem od świtu siedziało się na trawniku uniwersyteckim, żeby widzieli nas ludzie pracy zdążający do swoich fabryk i warsztatów. Potem zastrajkowali studenci Politechniki; baby z pobliskiego bazaru na Polnej szykowały im koszyki z prowiantem, a całe miasto nosiło im papierosy.
W dniu przemówienia Gomułki znowu wypuszczono nas przed końcem wieczornych zajęć, ulice były wyludnione, spóźnieni biegli kłusem do najbliższego telewizora. Gomułka gadał dwie i pół godziny popijając ze szklanki wodę, ale nie powiedział nic interesującego dla nas, to znaczy nie upadł, nie pokajał się, niczego nie obiecał. Za to przytoczył te fragmenty „Dziadów”, które wzburzyły towarzyszy radzieckich i spowodowały zdjęcie [przez cenzurę] przedstawienia („Wszak to już mija wiek, jak z Moskwy na Polskę nasyłają samych łajdaków stek”), a także opowiadał ze wstrętem o „operze” „Cisi i gęgacze” Szpotańskiego, którą skomentował słynnym: „ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra”.
Tamto przemówienie z 19 marca pokazało, że Gomułka nie ma nam nic do zaoferowania, nie miał chyba też już wiele do zaoferowania swoim partyjnym kolegom, bo ponad głową towarzysza Wiesława huczało, jak groźna zapowiedź burzy, skandowanie części partyjnej widowni: „Gierek! Gierek!” – czego kamery telewizyjne z nagłą sumiennością nie omieszkały pokazać. Gierek musiał być już poważnym kontrkandydatem do władzy. Krążył nawet wtedy dowcip: „cała Polska czeka na swego Dubczeka, ale chodzi szmerek, że to będzie Gierek”.
Niedługo potem odbyło się nasze ostatnie w marcu spotkanie w Audytorium Maximum, na którym było już tylko jakieś osiemset osób, a nie jak zwykle półtora tysiąca. Jak zwykle nie było tuby, bo gdzieś zginęła, a mikrofon się znowu zepsuł czy też prądu nie było. I jak zwykle każdy, kto chciał coś powiedzieć, musiał prawie krzyczeć i prędko dostawał chrypy, dosłownie tracił głos… Ten wiec to nie było już to zwyczajowe protestowanie, apelowanie, formułowanie rezolucji („rezolucje” to takie marcowe słowo, jak potem sierpniowym 1980 były „postulaty”), przestaliśmy „coś uważać”, zaczęliśmy czegoś żądać. Dobrze to pokazuje ewolucję polityczną. Oprócz wyliczanych krzywd i prześladowań – ktoś odczytał pierwszy nasz program działania na przyszłość, czy raczej pierwszą próbę programu. O konieczności rozszerzania demokratycznej platformy rządów, o konieczności naprawy gospodarki i o wielu, wielu sprawach pilnych i ważnych. Dotychczas prawie wyłącznie protestowaliśmy i rozliczaliśmy, przy czym robiliśmy to reagując na wezwania władz, które wiedziały dobrze, że nasza energia wyładuje się w oburzeniu, więc dostarczały nam do oburzania się kolejnych powodów. Program pokazywał, że niektórzy z nas potrafili jednak na chwilę ochłonąć i zastanowić się, co dalej.
Dla mnie było to jak drugie przebudzenie – uświadomiłam sobie, że nie wystarczy wołać o pomstę do nieba. Niebo okaże może przychylność, ale trzeba samemu podjąć jakieś działanie, coś stworzyć. Wiele lat musiało minąć, zanim naprawdę do tego doszło.
Władze rozwiązały niektóre wydziały; wyrzuciły wszystkich studentów i ogłosiły powtórne przyjęcia. Nasi koledzy na pół roku, czasem później, wyszli z więzień, ale wtedy, w kwietniu 1968, ich nie było. Nie dostali się na studia. Nawet ci z piątych lat studiów, nawet ci, co za dwa, trzy tygodnie mieli bronić prac dyplomowych. Niektórzy poszli na inne [studia], inni się zmarnowali, jeszcze inni wyemigrowali.
Nasz wydział próbowano niemal zetrzeć z powierzchni ziemi – jedną z sekcji wyprowadzono do innego gmachu, przebudowano najbardziej wraży ośrodek rewizjonizmu, czyli katedrę profesora Kołakowskiego, gdzie z dwóch pokoi zrobiono sześć małych pomieszczeń dla dziekanatu, instalowano nowe przewody elektryczne, wbudowując w ściany złowrogo wyglądająco „puszki”, które uważaliśmy za rozdzielniki aparatów od aparatów podsłuchowych, kto wie, czy niesłusznie. Do Dobrosielskiego na seminarium już nie poszliśmy więcej. Uczynni asystenci pomogli nam zaliczyć inne przedmioty.
Śmieszne, jak byliśmy wtedy przywiązani do zewnętrznych znamion autorytetu – nasi rodzice, nauczyciele i profesorowie bardzo starannie wbijali nam to w głowę. Ja sama wyleczyłam się z automatycznego szacunku dla „profesora” , gdy przeczytałam w gazecie, że profesorem mianowano właśnie jednego z pistoletowców marcowych, Kazimierza Kąkola. To on potem był przewodniczącym komisji egzaminacyjnej na studium podyplomowym, na które zdawałam. Dostałam najwyższe oceny ze wszystkich przedmiotów egzaminacyjnych i… nie znalazłam się na liście przyjętych. Kąkol wyjaśnił mi to zupełnie szczerze: „Nie miała pani poparcia organizacji partyjnej ani młodzieżowej”.
Usunięto z uczelni „naszych” profesorów i niektórych asystentów. Po wakacjach miała się rozpocząć nowa epoka akademicka, z nową ustawą, z ograniczeniem praw. Dla nas studia właściwie skończyły się w Marcu, potem to już było tylko kończenie nauki.

Napisane w 1977 roku

*

Ten tekst drukowałam tu na NB rok temu.  Dziś znowu zaczyna pobrzękiwanie o wydarzeniach sprzed już 52 lat; są najwyraźniej wciąż żywe, choć mówią o tym coraz częściej ci, co tylko o nich czytali lub słyszeli. Mój ma ten walor, że został napisany stosunkowo na świeżo, 9 lat po wydarzeniach, i to w młodości, gdy pamięć przechowuje niewyblakły jeszcze, emocjonujący film z własnego życia. Tekst został napisany jako odpowiedź na ankietę Wydziału Socjologii UW, w 1977 roku. Dość długo był – o ile wiem – jedynym większym tekstem o Marcu (pomijając naturalnie długachne esbeckie opracowania), potem pojawiły się następne.
Drukowany był po raz pierwszy w podziemnej „Karcie” nr 5 w 1986 roku (z uzupełnieniami i nieco podredagowany).
Jest fragmentem znacznie większej całości. Całość – z pominięciem Bóg raczy wiedzieć dlaczego właśnie wydarzeń marcowych – wydrukował Jerzy Giedroyc, podredagowując go nieco. ("Ach, było już tyle tekstów o Marcu" - powiedział mi Redaktor w drukarni paryskiej).
Opublikowano go w "Krajobrazie po szoku", dwa wydania, podziemne i naziemne, oba w 1989 roku.
W 1990 roku Wojciech Reszczyński czytał fragmenty w Dzienniku Telewizyjnym. Tak, już w tzw. nowych czasach.
Drukowałam fragmenty tu i tam, choćby w dzienniku "Nowy Świat". Niektórzy się też tym tekstem częstowali. "Życie z kropką" zgubiło kiedyś autorkę wykorzystanego fragmentu.  
Ze wzruszeniem znalazłam za to jego fragment na wystawie „Znaki Wolności” w stulecie odzyskania Niepodległości, eksponowanej w Muzeum Narodowym zimą i wiosną 2019 roku.
Wykorzystał moje (i kilku innych osób) wspomnienia marcowe Janusz Krasiński, pisarz, w czwartym tomie swojej tetralogii o PRL pt. „Przed agonią”. Książka – bardzo dobra – oparta jest na wątkach autobiograficznych Autora, który przeszedł chyba wszystko, co możliwe w jego pokoleniu – Auschwitz, wywózkę na Syberię, więzienie stalinowskie, cenzurę, prześladowania; należał do pokolenia "smutnego pół rycerzy żywych", aby zacytować tytuł wspomnieniowej książki Leszka Proroka (na Allegro 10 zł).
Dziś w Polskim Radiu 24 mówiono o moim tekście, przytaczając opis wydarzeń, ale pomijając tytuł i autorkę. No cóż, czasy się zmieniają i my się zmieniamy wraz z nimi.
Inni też. Ale nie tak bardzo.

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika angela

07-03-2020 [07:56] - angela | Link:

Straszne ,  a  teraz  slychac wypowiedzi,  to  'oni'  czują duchotę w Polsce, bo bezkarnośc   mocnej  komuszej społeczności się kończy. 
Co teraz wymyślą,  ilu jest Polaków,  a ilu Bolków  stoi po 'stronie "  Polski,  żeby znów pomóc rozpętac rewolte,  i zarządzić drugie rozdanie, i znów obronić swoje  d......y.
Targowica , mimo ogromnego wsparcia , jest słaba,  całą  ich nadzieją jest prawa  strona, i właśnie "prawa strona" ich wspiera.

Ludzie,  idźcie na wybory , bo ważą się losy Polski!!!!!

Prezydent, musi  czuć  wsparcie narodu,  bo obawia  się o życie rodziny, i swoje. 
Musi byc wysoka frekwencja,  żeby wygrał w I turze,  bo tego piekła nie będzie końca. 
 

Obrazek użytkownika Marek1taki

07-03-2020 [08:10] - Marek1taki | Link:

W marcu jak w garncu wciąż się przeplata walka aryjokomuny o więcej lata. Dla Puławian.

Obrazek użytkownika NASZ_HENRY

07-03-2020 [16:09] - NASZ_HENRY | Link:

"Przy gwałtownych ruchach spod płaszczy wyłaniały się poły kamizelek kuloodpornych." - Cóż za pamięć, cóż za fantazja ☺
 

Obrazek użytkownika Teresa Bochwic

08-03-2020 [14:12] - Teresa Bochwic | Link:

Pamięta pan, że płaszcz był zapięty?