Odeszło ich tylu przez ostatni rok

Wielki Piątek to dobry dzień na refleksję o życiu i śmierci. Cały zeszły rok to było odchodzenie ludzi bliskich dawniej i dziś, ludzi niezwykłych, wartych wspominania.
 Najpierw śp. senator Zbigniew Romaszewski, dla mnie szczęśliwie Zbyszek. Straszna strata. Wielki człowiek, wielki społecznik. Jego światły, całkowicie lewicowy w najlepszym sensie tego słowa głos w wielu sprawach publicznych, wspieranie najlepszych dla Polski i jej obywateli inicjatyw. W 1988 stworzył z żoną Zofią światowe spotkanie w Leningradzie w ZSRS (dziś Petersburg w Rosji) w obronie praw człowieka. Zawsze otwarty na ludzi, walczył o prawo każdego do spokojnego godnego życia, które wymaga dobrych praw, uczciwych sądów i prokuratorów, odważnych adwokatów.
Zaraz potem śp. Jurek Szczęsny, odważny dziennikarz, którego poznałam w „Tygodniku Solidarność”, dobry kolega. Zawsze po polskiej stronie, choć żadnych śladów tępego nacjonalizmu. Nacjonalizm – „nasi” są lepsi od innych. Patriotyzm – kochamy naszą ziemię i chcemy, żeby wszyscy tu dobrze żyli, troszcząc się o innych.
Potem śp. Profesor Anna Pawełczyńska. Jedna z ostatnich wielkich Polek. To właśnie Jurek robił z nią jeden z ostatnich wywiadów, wyciągnęli sprawę Baumana. Dla mnie osobiście Jej odejście strata wielka, niepowetowana. Ta mądra wspaniała pani, więźniarka Pawiaka, Auschwitz i innych niemieckich obozów, potomkini najlepszych tradycji ziemiańskich, nowoczesny naukowiec, patriotka, umiała wielki umysł skupiony na teorii społeczeństwa totalitarnego i precyzyjne myślenie łączyć z praktycznym kobiecym widzeniem codzienności. Umiała też myśleć o konsekwencjach każdego rozwiązania publicznego dla zwykłych ludzi i ich bytu. Prawdziwa przyjaciółka tylu bliskich jej ludzi, rodziny z wyboru, matkowała ośmiu przybranym córkom, bo los odmówił jej własnych dzieci. Pełna humoru, pełna życia. Widziała rysy totalitarne we współczesnych demokracjach, przestrzegała przed lekkomyślnym odrzucaniem lokalnych tradycji narodowych i religijnych.
Potem Stefan Starczewski. W ostatnich latach nasze drogi rozeszły się trochę, kochał Unię Wolności i wierzył w jej misję dziejową. Ja mniej, znacznie mniej. Miałam wielkie szczęście w latach Wielkiej „Solidarności” i potem w podziemiu współpracować ze Stefanem i zgromadzonymi wokół niego ludźmi z najróżniejszych regionów i stron politycznych przy naprawie polskiej oświaty. Z ogniem przewodniczył negocjacjom z najbardziej zakutym środowiskiem peerelowskich urzędników oświaty, z ogniem pisywał w pismach bezdebitowych o gnębionej polskiej literaturze, tworzył koncepcje społeczeństwa otwartego. Zawsze myślałam o tym, że kiedyś, kiedyś, przy placyku Oświaty Polskiej, na rogu ulicy Stefana Starczewskiego i Anny Sucheni-Grabowskiej... No tak.
Barbara Łączyńska to osoba mniej znana, ale nie mniej niezwykła i zasłużona ojczyźnie. Zmarła w wieku 90 lat, osoba twarda i zdecydowana. Ostatnia z pokolenia mojej Matki, z naszej wielkiej, rozgałęzionej rodziny (Babcia była dziesiątym dzieckiem, Dziadek dziewiątym). W Powstaniu młodziutka sanitariuszka podwarszawskiej „Obroży”, zapalona do medycyny, potem lekarka pediatra. Nosicielka polskich tradycji rodzinnych, które przekazywała dzieciom, wnukom i licznym prawnukom.
Potem pamiętam odejście Wojciecha Giełżyńskiego. Nie bardzo chciało mi się wierzyć, że był masonem ten syn przedwojennego masona, ale po śmierci okazało się, ile instancji masońskich go pożegnało. Miał swoje zaszłości peerelowskie, ale rozumiał doskonale wagę przemiany 1989 roku, co dla wielu była za mała i dopiero potem okazała się w dużej mierze oszustwem. Doskonały warsztatowo dziennikarz, sporo się nauczyłam pracując obok niego w „Tygodniku Solidarność”, tej kuźni kadr III Rzeczypospolitej, zarówno rządzących, jak i opozycyjnych, zawsze raczej w  opozycji.
No i strata ostatnich dni, Witek Kalinowski. Dusza niemal renesansowa. Dziennikarz, a jakże, w „Tygodniku Solidarność”, zawzięty społecznik, doktor filozofii, tłumacz ciekawych książek. Jeden ze wspólnoty ludzi dobrej woli, głęboko przejętych, jak mądrzej urządzić miejsce, w którym przyszło im żyć. Wiecznie rozgadany, wiecznie pełen planów, do ostatniej chwili snuł projekty społecznikowskie. „Ach, jakbym chciał, żeby jak dawniej przyjaciele nie dzwonili, tylko po prostu wpadali” - wzdychał. Współtwórca z Danielem Koroną ciekawej inicjatywy Krajowe Stowarzyszenie Udziałowców; na jej przykładzie można prześledzić bandycki sposób postępowania części elit III RP. Namiętnie zainteresowany polityką jako sztuką lepszego zorganizowania życia w Polsce, poszukiwania nowych rozwiązań. Latami w czynie społecznym dyżurował jako specjalista od spółdzielczości mieszkaniowej, doradzał walczącym z peerelowskimi złogami w spółdzielniach mieszkaniowych. Mimo ciężkiej, śmiertelnej choroby planował wspomaganie ruchu kontroli wyborów, chciał dyżurować w komisjach, liczyć głosy, biec, ratować, pomagać. Nie zdążył dożyć. Tak pełen nadziei, że nareszcie dobrze urządzimy wolną Polskę.
A więc odchodzą Polacy. Prawdziwi Polacy? Trochę się udało prześmiewcom obrzydzić to określenie. Więc pozostanę przy: Polacy.
I trudno w tych dniach zapomnieć o tych 96, którzy pięć lat temu ufnie wsiedli do samolotu na uroczystości katyńskie. Z ich krwi miały „wyrosnąć lepsze stosunki z Rosją”. I co, wyrosły?

Niech im wszystkim ziemia lekką będzie.
---------------------
Tekst ukazał się dzis na portalu sdp.pl