Dyrygent, pisarz, artysta. Henryk Czyż

Dyrygent
W 16 rocznicę śmierci Henryka Czyża (1923–2003), w Roku Stanisława Moniuszki
 
- Proszę, żeby pani do mnie przyszła - ledwie rozpoznawałam słowa, mówił jak człowiek ciężko chory, dyszał. - Napisałem teraz naprawdę dobrą książkę, bez pani – zachichotał - chcę ją pani podarować.
Złapał mnie na komórkę u koleżanki. Trzy lata temu widziałam go ostatni raz, na koncercie promocyjnym, gdy zredagowałam jego książkę autobiograficzną, jak zwykle zachwycając się oryginalnością jego dzieła. Było mi wtedy nieprzyjemnie, jakby pokpiwał, jakby trochę lekceważył. Nie miałam już ochoty widywać go często. Kiedyś dzwonił, czy zajęłabym się listami Horzycy do niego, ale nie miałam czasu.
- Wyjeżdżam teraz na wieś, w przyszłym tygodniu...
- Dziś. Zabierze ją pani ze sobą na wieś.
Piękne wysokie mieszkanie na Moliera z widokiem na Teatr Wielki zmienił na Jaworzyńską. Trzy mniej okazałe niż tam pokoiki w kółko, ogromne jak na warszawskie mieszkanie korytarze, garderoba. Balkony wychodzące na śliczne ogródki za oknem. Było mu na Moliera za wysoko chodzić na drugie piętro, za gorąco od południa. Stracił widok na Papieża.
Dawne meble; wszędzie figurki z brązu, obrazy, bibeloty, nagrody, dyplomy, świadectwa dawnej wielkości i sławy. On sam wyglądał jak grupa Laookona, pokręcony, wychudły, zbolały; patyki nóg obciągnięte nogawicami w prążki, ruchliwe, pokrzywione palce dłoni. Szarobłękitne oczy w zeschniętej twarzy, pełne inteligencji i humoru, jak zwykle.
Wręczył mi książkę z gotową dedykacją z grą słów - rebusem, zrobionym z mojego imienia: "[HC] w dobrze pojętym inTERESIE BOCHWIC własnym, ofiaruje z przyjaźnią" i zakrętas podpisu. Data - 9 lipca 1999. Powiedziałam, że dziś jest 7 lipca. Zdziwił się, myślał, że raczej ósmego. Przeprawił na siódemkę, postawił parafkę.
- Będzie jak w urzędzie.
Siedliśmy. Mówił o swojej chorobie, rozważał niemoc w ruchu, mówieniu. Nie widzi sensu, żeby żyć, szkoda, że nie wolno eutanazji, sam by to załatwił, jedynie prawdziwie godnie wobec Boga. Gdyby miał pewność. Znajomy lekarz nie chciał, pastylki też niedobre, bo można nie umrzeć, tylko skończyć bezwładem. Co miałam powiedzieć?
- Ciągle, od lat, krąży pan wokół tego tematu.
- Tak, krążę, bo ona też wokół mnie krąży.
- Ale jednak nie przychodzi.
Przypomniałam mu scenę z książki, którą redagowałam. Jak przed koncertem przegląda się przed lustrem w wiedeńskim hotelu, za nim zjawia się piękna kobieta, a to właśnie ona. Wtedy sobie poszła, skończyło się na szpitalu.
- Czy ma pan dzieci?
- ……
- W każdym razie nie ma pan takich dzieci, żeby z nimi porozmawiać o życiu i śmierci?
- Nie, takich nie.
Nie chciałam herbaty.
- Napisałem tryptyk muzyczny, do mojego wiersza sprzed trzydziestu lat, bo go znalazłem, i do tekstu Ave Maria. Nawet nie mogę go teraz przeczytać na głos.
Podał mi parę kartek. List do jakiegoś José.
- Zna pani tego José? Studiował w Polsce.
- Tego José z Kuby?
- Nie, tego z Brazylii.
 Pod listem kartka z wierszem o życiu i przemijaniu, obok nuty Tryptyku.
- Nagrał to już Katlewicz, a zaśpiewała taka młoda śpiewaczka, Urszula. Za wolno! Za wolno nagrał, nie chcę takiego wykonania. To ma być w kościele grane, podczas... tego obrządku. Mnie już będzie wszystko jedno, ale wykonanie powinno być szybsze. Zaśpiewała to kiedyś Ewa Podleś, ale ona jest na to za ładna.
Nie umiem czytać z nut.
- Czy może mi pan to zagrać?
Podszedł do pianina. Fortepian sprzedał.
- Bo się tu nie mieścił w żadnym pokoju.
Poczułam powiew świętokradztwa.
Palce szły mu lekko, zagrał prawie wesołą, prawie skoczną muzyczkę, jak zwykle u niego muśniętą geniuszem. Towarzyszył muzyce recitativem. Muzyka szła pewnie, słowa bełkotliwie, niezrozumiale, ale coraz lepiej. Najpierw wiersz, potem Ave Maria, potem znowu ostatnia zwrotka wiersza, kończąca się słowami "I życia kres".
- To lepsze niż Ave Maria Gounoda, prawda?
Zamknął klawiaturę z głuchym odgłosem.
- A całość powinna się kończyć chórkiem, który zaśpiewa: "O, yes, o yes, zdechł pies!".
Zebrał nuty. Przez chwilę milczał, patrzył na mnie, jakby ważąc słowa, których nie wypowiadał.
Cisza trwała coraz dłużej.
- Wyobraża pan sobie…? kościół, smutny obrządek, puszczają nagranie, a potem ja wstaję i moim fałszywym głosem śpiewam „o, yes, o yes, zdechł pies”? Nie, nie mogę panu obiecać, że to zrobię, wsadziliby mnie do domu wariatów.
Roześmiał się już zupełnie swobodnie, wesoło.
- Pani ma ten sam rodzaj poczucia humoru, co ja.
- Poproszę o kopię tego wiersza. Przecież tego nigdzie nie wydali, Bóg raczy wiedzieć, czy i kiedy wydadzą, a ja bym to miała.
- Ale musiałbym znaleźć w papierach.
- A wydrukować z komputera? Na pewno tam pan to ma.
- Z papierów będzie prościej.
Poszliśmy do gabineciku-sypialni.
Szukaliśmy; teczki, zszywki, koszulki plastykowe.
- Nie ma.
- No to może jednak w komputerze.
- No dobrze, jak pani chce. Ale pani jest skuteczna!
- Niestety, nie we wszystkim.
Pokurczone palce nie były w stanie manewrować myszką, dyktował mi, gdzie mam szukać pliku. Używał prymitywnego programu Write, myszkę miał przełączoną na prawy klawisz, dla mańkuta.
Jest. Strona 21.
- Ale trzeba napisać na drukowaniu, że 22. Na początku zawsze mi drukowało nie to, co chciałem, potem na to wpadłem, że to zawsze drukuje się o stronę dalej, niż na ekranie.
- Chyba o stronę bliżej.
Ta sama stara drukarka, zwój papieru z dziurkami. Usiedliśmy znowu w dużym gabinecie z pianinem.
- A teraz niech pan mi tu na dole dopisze, że chór i ten zdechł pies.
Zachichotał, dopisał. Postawił znowu datę 7 lipca, podpisał się.
- Wie pani, wtedy... z tą książką, jakoś tak mi głupio, chyba to wtedy niedobrze wyszło... W ogóle byłem w niedobrym okresie życia.
Opowiadał o Bierdiajewie, Zaku, muzykach, których znał, o Szeligowskim. Ich zdjęcia z dedykacjami wisiały na ścianach. O Moniuszce, że nasz, wielki, może większy od Szopena nawet, bo namiętny i bliższy ludziom. Sokorski proponował mu objęcie „Mazowsza” po Sygietyńskim, Sygietyński nawet zgodził się.
- Ale tam tyle tych kukaweczek, ja nie lubię za dużo kukania. Co to, to nie.
Zachwyca się Szymborską - tyle tam humoru, gier słów. Dziś woli PRL od III RP – wydawali go, zamawiali, grali w radiu muzykę, mógł wyjeżdżać za granicę. Kto dziś gra jego? Kto gra Lutosławskiego? Owszem, studio imienia Lutosławskiego jest, ale jego muzyki nie grają.
- No i ta muzyka amerykańska na stadionach, te tysiące ogłupionych. Tyle perkusji! Koszmar. Furcewa i Żdanow to tylko ręczna robota, to było nic w porównaniu ze zniszczeniami zrobionymi przez Amerykanów.
- Nie ma wojny, jakoś ta młodzież musi oszołomić się i wyżyć.
- Tak, to straszne, ale czasem dochodzę do wniosku, że wojny są właściwie koniecznie potrzebne.
- Albo takie ogłupianie zbiorowe, zamiast wojny.
Pisze muzykę nasłuchując, to zawsze przychodzi jakoś z zewnątrz. Jakby Ktoś mu dyktował.
Żegnając mnie mówił już prawie bez wysiłku, wyraźnie. Tekst wiersza włożyłam do książki.
- Ale pani skuteczna! Co chciała to dostała.
Na ulicy przez okno w kiosku spojrzałam na datę w gazecie. Był czwartek, ósmego lipca 1999 roku.
Na 11 dni przed wieszczonym przez Nostradamusa końcem świata.
-----------------------------------------
Napisane 16 stycznia 2003 w Warszawie
Podane do druku 12 marca 2019