Narodziny

    W autobiografiach znanych ludzi możemy próbować ustalić miejsca przełomowe dla ich losów.
    Od czego zaczęła się wielka kariera brazylijskiego piłkarza? W którym momencie w jego otoczeniu zabłysła ta myśl, że ten właśnie chłopiec może zostać nadzwyczajnym graczem? W milionach dziecięcych głów pojawia się marzenie o przyszłych sukcesach i sławie. Patronuje im w tym podobna nadzieja starszych – rodziców, trenerów i  wielu innych osób z kręgów sportowych i spoza nich. Pierwszorzędny wynik w teście, udany mecz, znakomite zagranie podtrzymują tę wiarę. Ćwiczy i stara się cały świat - laury i uwaga świata przypisane zostają nielicznym. W końcu i o nich, ktoś może powiedzieć: nie znam człowieka.
     - Kto to jest Neymar?- zapytał mnie ktoś. – Jak ty możesz czytać takie rzeczy? -  przygadał mi ktoś inny. Dla takich ten tekst nie jest przeznaczony. Tyle wolności, że każdy może pozostać w swoim ograniczeniu.
 
    Na trybunie trzecioligowej drużyny mały chłopiec obserwował mecz, w którym w drużynie gospodarzy grał jego ojciec. Juninho bardzo przeżywał to, co działo się na boisku. W wyobraźni uczestniczył w grze razem z tatą. Nie zatrzymując się biegał między krzesełkami, kluczył i dryblował, przemieszczał się na trybunie  w górę i w dół. Zobaczył go w tym ruchu starszy, „bardzo doświadczony” trener Bethinho. Zachwycił go ten bieg, dostrzegł w sposobie poruszania się malca coś nadzwyczajnego. Powiedział o tym ojcu chłopca, Neymarowi seniorowi, nakłaniając go do podjęcia przez małego treningu – nie ma co zwlekać.
    Czytana przeze mnie biografia składa się z równolegle biegnących relacji ojca i syna Neymarów. Opisana wyżej scenka dla obu  jest ważna. To jest, nie zawsze do symbolicznego bodaj wskazania, początek drogi ku mistrzostwu i chwale. (Niby osiąga to jeden człowiek, ale uczestniczą w tym i odbierają nagrodę wszyscy kibice.)
    Stary trener w samym tylko sposobie poruszania się dziecka, bez piłki, dopatrzył się pierwiastka piłkarskiego geniuszu. Aby móc zobaczyć ten błysk złota,  potrzeba doświadczenia gromadzonego nie tylko przez jednego człowieka. Zapracowały na to całe pokolenia piłkarzy, ich opiekunów i wszystkich współtworzących brazylijską szkołę futbolu. Potem o ten odkryty talent należało odpowiednio zadbać.
     Wszechobecną chyba w całym świecie chęć wygrywania, idącą w parze z przyjemnością z gry, wspiera warsztat szkoleniowy – doskonalenie indywidualne i zespołowe. A skoro cały ten biznes polega na rywalizacji, nic nie zwolni ludzi z tej branży od ustawicznego czuwania i kombinowania, żeby jutro gra wyglądała jeszcze lepiej. W skrócie fenomen piłki nożnej można ująć w trzech słowach:  wola, rzemiosło i szukanie. Brzmi to jednak jakoś nie po brazylijsku i wcale nie w duchu omawianej książki. Jest ona bowiem pełna świadectw o  pasji  i poświęceniu. Z  opowiadanej o sobie historii ojca i syna, dowiedzieć się możemy o miłości do rodziny, do swojego środowiska, do pracy,  do  kraju.
    Brazylia ma na swojej fladze dwa hasła; po przeczytaniu historii Neymarów i uwzględniwszy to, co wiem o ludziach z tamtego kontynentu, zacząłem dopatrywać się braku trzeciego. Widzimy Ordem e progresso – porządek i postęp. Skoro wyeksponowanie tych wartości wzięte zostało z nauki Comte’a, to dlaczego pominięto pierwszy element dewizy reformatora: Miłość jako zasada, porządek jako podstawa, postęp jako cel? Przypuszczalnie tak otwarte odwołanie się do miłości w dziewiętnastym wieku, stanowiłoby  zamach na sztywność obyczaju i cały hierarchiczny system społeczny. W tym ograniczeniu objawił się bardziej duch pruski niż latynoski – wciąż Europa pozostawała wzorem. Przecież mogło i powinno być:  Amor, ordem e progresso.
 
                                                                ***
 
    Nie każdemu będzie dane zrozumienie kariery Edyty Stein. Większości nie spodoba się samo słowo kariera na określenie jej wyczynu. Już prędzej pasuje coś wzięte z terminologii cyrkowej: wolta – niesłychana wolta. „Dzieje pewnej rodziny żydowskiej”, gdzie pisze ona o sobie samej, nie zostaną szkolną lekturą.  Historia Edyty Stein z Wrocławia nie wzbudzi entuzjazmu ani Żyda, ani Niemca, ani pewnie  i Polaka. Choć dla katolika jest, powinna być, faktycznym tryumfem – jakimś strzelistym płomieniem.
    Niezwykle uzdolniona Żydówka, obdarzona wspaniałą pamięcią i przenikliwym umysłem, jest prymuską w wielkomiejskiej szkoły a potem uniwersytetu. Wrażliwa, uczynna i otwarta czuje podobnie, jak jej otoczenie, iż jest stworzona do rzeczy wielkich. Mierzy się z najbardziej wymagającymi pod względem intelektualnym zagadnieniami. Obdarzona jest zdolnością bezkompromisowego analizowania nie tylko problemów filozoficznych, ale i samej rzeczywistości, co twardo zostaje utrwalone w autobiograficznym opisie. W poszukiwaniu prawdy dochodzi do miejsca dla innych nieosiągalnego i idzie dalej. Kochająca córka wtopiona w żydowską tradycję, złamie serca swojej rodzinie i przyjmie chrzest w kościele katolickim. Kiedyś wolnomyślicielka (ateistka) bawiąca regularnie w kurortach, wybierze zamknięcie w klasztorze. Gorąca patriotka  niemiecka, zostanie – już nie z własnej woli – unicestwiona przez germańską pychę.
    Ja-czytelnik mniej bym tę książkę rozumiał, gdybym w młodości nie przechodził przez te same mosty, co ona; nie patrzył na Odrę może i z tego samego okna.
Kiedy w  duszy Edyty Stein zaczęła się ta przemiana? Ona sam stara się to w trakcie spisywania swojej historii wyśledzić. Nie miało to na mnie żadnego wpływu – rozważa moment, kiedy jako dwudziestoletnia studentka poznaje z lektury życie Jezusa. Jednocześnie badawczo przypatruje się, jak  koleżanka odbiera tą swoją chrześcijańską świętość.  
Nie teraz.  Jeszcze nie teraz…?
Razem także zabrałyśmy się do staroniemieckiego „Evangelienharmonien” Tacjana, a później za przekład Biblii Ulfilasa – to moje pierwsze spotkanie z Ewangelią (nie licząc fragmentów, które poznałam na nabożeństwach szkolnych). W naszych książkach do gotyckiego, pod tekstem gotyckim znajdował się oryginalny tekst grecki. Nie miało to jednak na mnie żadnego wpływu. Nie zauważyłam też, aby dla Kaethy Scholz  książka ta stanowiła świętość. Różnica wyznań i pochodzenia nie mąciły naszej przyjaźni.
    Myślę, że to jednak wtedy położony został fundament – konkretna wiedza, którą zasymilowała bez przydawania jej, początkowo, właściwej siły, jaką ma harmonia Ewangelii. Potem pojedyncze akty, nagłe zdarzenia, niczym dzwony bijące na Anioł Pański, odzywające się nieoczekiwanie pośrodku powszedniego dnia,  zbudowały gmach jej wiary.