Jestem politykiem wywodzącym się jednak ze środowiska
dziennikarskiego, ale też politykiem piszącym co tydzień co najmniej kilka
tekstów do gazety codziennej czy tygodnika. Mam stałe rubryki w jednym
dzienniku („Gazeta Polska Codziennie”), jednym tygodniku („Gazeta Polska”),
jednym miesięczniku („Nowe Państwo”) i jednym dwumiesięczniku („Arcana”).
Mam więc rzeczywiście specyficzny punkt obserwacyjny. Wśród dziennikarzy
uważany jestem oczywiście za polityka, jednego z nielicznych regularnie
piszących i to piszących osobiście, a nie zlecających to wynajętym „murzynom”
‒ jak byśmy powiedzieli kiedyś ‒ czy „współpracownikom”, jak mówimy to
dzisiaj. W otoczeniu polityków uchodzę natomiast za kogoś, kto nie do końca
rozstał się z dziennikarskim fachem (czy powołaniem ‒ jak kto woli). Powiem
więcej, są dziennikarze, którzy, nie wiedzieć czemu, zazdroszczą mi pióra, ale
znacznie więcej jest polityków, którzy są zawistni z tego samego powodu. Cóż,
zawsze w takich sytuacjach przychodzi mi na myśl powiedzenie Antoniego
Słonimskiego, iż istotą polskiej zawiści jest to, że szewc spod Nowego Sącza
zazdrości prałatowi z Białegostoku, że ten został biskupem. Choć przecież
wiadomo, że szewc nie miał na to żadnych szans...
Czy dziennikarstwo jest misją? W pewnym sensie tak. Ale
dziennikarstwo się zmienia, tak jak zmienia się współczesny świat. W Brukseli,
gdzie pracuję od dziesięciu lat, niemal wszyscy (sic!) polscy korespondenci,
którzy pracowali tam od lat, stali się... unijnymi urzędnikami. Korespondent
bardzo wpływowej polskiej gazety został ‒ od niego się zaczęło ‒ już w 2004
roku członkiem gabinetu litewskiej komisarz w Komisji Europejskiej do spraw
budżetu – Dalii Grybauskaitė (obecnej prezydent Litwy). Potem
przedstawicielka nie mniej wpływowej niepaństwowej telewizji przeszła do
gabinetu pierwszego (i na razie ostatniego) polskiego przewodniczącego
Parlamentu Europejskiego – Jerzego Buzka, aby po zakończeniu jego
dwuipółletniej misji zostać w europarlamentarnej administracji. Jej kolega
korespondent niedługo potem też stał się „eurobiurokratą”. Przedstawiciel
naszej agencji prasowej w stolicy Belgii został szefem ważnego „unitu”
unijnego odpowiedzialnego zresztą za kontakty z... dziennikarzami. Czy owi
dziennikarze „zdradzili” misję? Nie. Po prostu wykorzystali w swojej karierze
zawodowej lata spędzone w dziennikarstwie.
Ostatnio na turnieju żużlowym (speedway to jedna z moich licznych
słabości) spotkałem byłego dziennikarza Radia „Zet”, który dziś jest
rzecznikiem wielkiego koncernu. Jego prawo. Tylu innych dziennikarzy przed
nim ‒ w Polsce, Ameryce, Europie ‒ zrobiło to samo. Niemała też część
dziennikarzy „przebranżawia” się na... polityków. Nie mówię o tych, którzy
będąc uczestnikami świata politycznego w pewnym okresie swojego życia
zostają „nominowani” na stanowiska w mediach publicznych i niepublicznych
czy też w organach te media kontrolujących (np. KRRiT). To inna bajka. Mówię
o tych, którzy zakończyli etap żurnalistyki, by płynnie przejść do świata polityki.
No właśnie, płynnie. Skoro eksdziennikarzy można znaleźć, w różnych okresach
na listach wyborczych wszystkich partii w Polsce, warto zadać sobie pytanie,
czy ludzie świata mediów idą podbijać polityczną galaktykę, bo traktują te dwa
obszary jako co prawda rożne, ale jednak podobne, bo związane tym samym
wspólnym mianownikiem służby publicznej. Czy to podejście idealistyczne czy
może realistyczne? Dla dziennikarza, który skupia się ‒ jego wybór lub sytuacja
zawodowa ‒ na informowaniu o świecie, stratosfera polityki może być czymś
zewnętrznym, obcym, głównie miejscem skandali i afer (politycy robią wiele,
aby takie myślenie było dość powszechne). Dla dziennikarza, który chce nie
tylko informować o świecie, ale też go zmieniać, a więc posiadającego poczucie
„misji”, polityczny świat, nawet jeśli denerwujący, jest obszarem potencjalnych
zmian, które warto i trzeba wprowadzić. Jak? Albo namówić polityków do
reform, do rewolucji neokonserwatywnej, ekologicznej czy lewicowej ‒ co
wszak może być bardzo trudne ‒ albo samemu, „dla dobra sprawy” wejść
w skórę polityków. Dziennikarze, którzy idą pierwszą drogą, zostają często
doradcami (nie tylko do spraw medialnych), ghostwriterami, działają na
zapleczu rządu, marszałka Sejmu (właśnie doradczyni marszałek Kopacz ‒ była
dziennikarka ‒ została rzecznikiem rządu...). Ci z większym politycznym
temperamentem, a możne po prostu z większymi szansami na sukces
w polityce, przekraczają partyjne Rubikony i kupują one-way ticket do
fascynującego świata polityki.
Na pytanie o zdolności komunikacyjne dziennikarzy-pośredników
w dialogu między władzą a obywatelami odpowiedziałbym, że te dwie
rzeczywistości, dwa światy żyjące może i w symbiozie, ale jednak
przeciwstawne, są w zupełnie rożnych sytuacjach startowych. Silniejszą stroną
jest zawsze władza. Dziennikarze zatem nie mogą ustawiać się „po środku”,
wychodząc z założenia, iż tam przede wszystkim jest prawda... Rolą
dziennikarzy jest być po stronie obywateli, a nie władzy. Obojętnie zresztą
jakiej władzy. Inaczej tracą cnotę służebności i porzucają misję bycia po stronie
słabszego. Jeśli władza ‒ bo minister to władza ‒ określa dużą grupę obywateli
jako „frajerów”, to rola ‒ tak mi się wydaje, jako eksżurnaliście ‒ dziennikarzy
nie polega na tłumaczeniu opinii publicznej, że pan minister w gruncie rzeczy
chciał jak najlepiej, ciężko pracuje, miał dotąd wiele pomysłów, a za jego
kadencji eksport rolno-spożywczy na wschód wzrósł... Mam nieodparte
wrażenie, że z rożnych powodów cześć dziennikarzy ‒ może i malejąca część,
ale jednak ‒ ustawia się w roli mecenasów i obrońców rządu. Może i przez
polską przekorę, ale fakt jest faktem. Przypomina mi się dowcip sprzed siedmiu
lat. Na kolegium TVN 24, tuż po wyborach parlamentarnych w 2007 roku
i zmianie władzy, przychodzi redaktor naczelny i mówi: Oglądalność spada,
reklamodawcy się krzywią. Coś trzeba zmienić. Dotąd krytykowaliśmy rząd ale
teraz od jutra krytykujemy opozycję... Można się pośmiać, ale jakoś śmiech
zamiera na ustach.
To tak a propos „bezstronności” czy „stronniczości” dziennikarzy.
Doprawdy nie chcę tu powtarzać znanych banałów czy wystrzępionych
sloganów o tym, że dziennikarz powinien swoje poglądy wsadzić do kieszeni,
a na wizji (fonii, w druku) być metrem Sevres obiektywizmu i jednocześnie
– jak żona Cezara ‒ poza podejrzeniami. Nie. Niekoniecznie. Niech nie tylko
ma swoje poglądy, ale niech je też prezentuje. Byle można było oglądać
(słuchać, czytać) pełną gamę owych punktów widzenia. Żeby nie była to gra do
jednej bramki i polowanie z nagonką. Polowanie, w którym żurnaliści
występują jednocześnie w roli naganiaczy i strzelców. Prawdę mówiąc, wolę
dziennikarza o określonych poglądach (prawicowych, lewicowych czy
liberalnych), który się do nich przyznaje, otwarcie je głosi i z takich właśnie czy
innych pozycji ocenia poglądy interlokutorów, niż kogoś, kto w szatach
„obiektywnego” komentatora udaje neutralnego, ale w gruncie rzeczy gra na
rzecz tej czy owej opcji politycznej czy wprost nawet partii politycznej. Lubię
teatr, ale nie taki. Takie przebieranki są żenujące intelektualnie i urągają
inteligencji odbiorców. Ale przecież są normą, a nie odstępstwem od niej. I tu
leży realny problem, a nie w tym, czy pan lub pani redaktor ma jakieś poglądy
czy też nie ma. Poważnie, wolę, jak je ma. Tym bardziej, że w dzisiejszych
czasach posiadanie naprawdę własnych poglądów to luksus. Nie mówię
o powtarzaniu ostatnio usłyszanych w telewizji frazesów ‒ bo to nie poglądy,
tylko komunały; dziś takie, jutro inne. Nie mówię bynajmniej, że żyjemy
w czasach królowania „człowieka bez właściwości” (Robert Musil). Ale
mówienie, że ktoś posiada poglądy polityczne czy poglądy jakiekolwiek jest
w pewnym sensie komplementem.
Czy dziennikarz może być promotorem idei? Jak najbardziej tak. Czy to
idea silnego państwa polskiego, czy zrównania płac kobiet z płacami mężczyzn
‒ wszystko to są pewne projekty, które nie mogą być i nie powinny być
domeną li tylko polityków. Również ‒ jak dziesiątki innych idei ‒ mogą być
udziałem np. naukowców, żurnalistów, tzw. aktywistów (kiedyś mówiło się
działaczy społecznych...), artystów czy innych osób znanych w życiu
publicznym. Zatem dziennikarz absolutnie może być nie tyle trendsetterem
(choć też!), ile idea-setterem. Tyle że powinien to czynić z „otwartą przyłbicą”,
w sposób przejrzysty i dla każdego oczywisty, a nie na zasadzie „konspiracji”
i przemycania pewnych treści pod płaszczykiem rzekomo bezwzględnego
obiektywizmu. Zatem reasumując, nie jest problemem „czy” tylko „jak”, „w jaki
sposób”.
Podam przykład, który pokazuje, że nie warto postrzegać
dziennikarstwa i dziennikarzy jedynie w wąskich, „branżowych”, zawodowych
ramach. Waszyngton, druga połowa lat dziewięćdziesiątych. Ostatnie lata
przed spodziewanym, ale wcale nie oczywistym wejściem Polski do NATO.
Wiadomo, że ma ono nastąpić, ale dokładnie nie wiadomo kiedy, na jakich
warunkach, czy będzie to pełne członkostwo, czy częścią tej akcesji będzie
słynne koło ratunkowe, czyli artykuł 5. o pomocy członków Paktu w razie
zewnętrznej agresji. Słowem, równanie w gruncie rzeczy z wieloma
niewiadomymi. W amerykańskiej stolicy akredytowana jest wcale niemała
grupa polskich korespondentów. Mają rożne życiorysy, rożne – jednak!
‒ poglądy, inaczej widzą krajową rzeczywistość najpierw pod rządami SLD-PSL,
a potem AWS-UW. A jednak nie tylko mówią jednym głosem, ale wręcz
uprawiają... propagandę za poszerzeniem NATO o nasz kraj. Nie dzielą włosa
na czworo, nie chcą widzieć „plusów dodatnich” i „plusów ujemnych”,
pokazują w zasadzie tylko korzyści, blaski, przewagi i pozytywy. Czy łamią
zasady „obiektywnego” dziennikarstwa? Pewnie tak. I bardzo dobrze, że tak
czynią. Dla kogoś, dla kogo niezależność dziennikarska jest niczym pryncypat
monarchiczny, podstawą ładu światowego, pewnie to przykład złamania
świętości rozdziału dziennikarstwa od polityki. Jeśli jednak potraktujemy
dziennikarstwo jako służbę pro publico bono, nie w sensie działań partyjnych,
ale państwowych ‒ w ramach jak najszerszego możliwego konsensusu ‒ to owi
polscy korespondenci z TVP postąpili racjonalnie, godnie i słusznie. Nie należy
mieć do nich pretensji, choćby rzeczywiście uprawiali w pewnym sensie
i pewnego rodzaju „propagandę”. Mając wielokroć później – myślę, że
uzasadnione ‒ pretensje o zbytnio politycznie zaangażowane dziennikarstwo
Tomasza Lisa, akurat nie mam i nie potrafię mieć do niego specjalnych
zarzutów odnoszących się do czasu, gdy był korespondentem Telewizji Polskiej
w stolicy USA. Nawet, o tempora, o mores, wyraziłbym mu z tego powodu
swoiste, po latach, wyrazy uznania. Za to, że on i jego koledzy dziennikarze,
akredytowani przy amerykańskich władzach (obojętnie czy ci, którzy czasowo,
na parę lat przyjechali do Stanów, czy ci, którzy stali się emigrantami i nie
zamierzają wracać, a pracują jako korespondenci krajowych mediów), nie byli
w tamtych latach w y ł ą c z n i e typowymi dziennikarzami, że jednak działali
na rzecz zwiększenia bezpieczeństwa naszego państwa poprzez jak najszybsze
związanie go z najsilniejszym militarno-politycznym sojuszem na świecie,
należą się słowa podziękowań. Podziękowań, a nie krytyki, że wyszli ze swej
„branżowej” roli.
Może na koniec warto powiedzieć parę słów o praktyce relacji między
politykami i dziennikarzami. Wbrew teoretycznym modelom nie są to dwa
wrogie sobie światy, lecz dwa organizmy skazane na współpracę, wręcz życie
w symbiozie. Dziennikarz chce informacji – polityk je ma. Polityk chce rozgłosu
‒ co w czasach XXI-wiecznej „demokracji medialnej” jest oczywiste
– dziennikarz ten rozgłos może mu zapewnić. Stąd powstają setki i tysiące ulic
i uliczek dwukierunkowych, gdzie obie strony skazane są na współpracę, bo
jednym i drugim to się po prostu opłaca. Oczywiście we własnym interesie
branżowym obu środowisk należy zachować autonomię. Dziennikarz musi
uważać, aby nie stał się instrumentem władzy (opozycji) ani obiektem
manipulacji. A z kolei polityk musi również strzec się, aby nie stać się
zakładnikiem mediów, dyktujących mu, co ma mówić czy robić, aby się jeszcze
bardziej przebić, aby się jeszcze lepiej „sprzedać”.
Wiem, o czym mówię. Znam polityków, którzy podjęli, wydawałoby się
banalną, grę z tabloidami, i stali się niczym narkomani. Swoje życie prywatne
coraz bardziej oddawali w „jasyr” prasy wielonakładowej czy „kolorowych”
periodyków, które wszak żądały więcej i więcej. Polityk, który zaprasza tabloidy
na własny ślub i wesele, niech potem się nie dziwi, że te same tabloidy, które
pompowały go medialnie przy tych okazjach, po paru latach niszczą go przy
okazji rozwodu, wdzierając się brutalnie w jego życie osobiste i czyniąc z tego
tasiemcowy serial. Takiemu politykowi można powiedzieć: Sam tego chciałeś,
Grzegorzu Dyndało. Podjęcie takiej „gry operacyjnej” z tabloidami (kiedyś
nazywanymi „brukowcami”, ale dziś przeszliśmy do fazy pojęć neutralnych...)
kończy się właśnie w taki sposób. Polityk dostaje trampolinę medialną (znam
takich polityków, prawicowych i medialnych, którzy specjalnie brali śluby przed
wyborami), a jednocześnie podpisuje cyrograf diabłu, czyli prasie
wielonakładowej. Niech się potem nie dziwi, że owa prasa zjada go i przeżuwa
i to w odcinkach. Z drugiej też strony znałem dziennikarzy, którzy z własnej
woli stali się plutonem egzekucyjnym polityków takiej czy innej opcji, którego
zadaniem było rozstrzeliwanie politycznych wrogów (w niektórych
środowiskach politycznych słowo „oponent” nie istnieje).
Wreszcie znałem też polityków, którzy wchodzili w sojusze
z dziennikarzami, zwykle mającymi swoje silnie uzewnętrzniane przekonania.
Tacy politycy wręcz podporządkowali działania potencjalnym pochwałom od
swoich medialnych guru.
Wszystkie te trzy przykłady przekroczenia granic autonomii i odrębności
wywodzą się z praktyk ostatniego ćwierćwiecza. Choć oczywiście przykładów
dobrej współpracy świata polityki i świata mediów przy poszanowaniu własnej
identity jest, na szczęście, znacznie więcej.
Gdy piszę te słowa, mam poczucie, że wspólny świat polityczno-
medialny jest na zakręcie – i to coraz bardziej. Odbiorcy (czytelnicy,
radiosłuchacze, telewidzowie) – a więc wyborcy – coraz bardziej przerzucają
się na Internet, dlatego spadają nakłady dzienników i bardzo mało
prawdopodobne jest powstawanie nowych tytułów na rynku gazet
codziennych. Ta ucieczka w Internet (niektóre czołowe gazety w Skandynawii
wydawane są już tylko w Internecie) zmusza polityków, nolens, volens, do
przenoszenia coraz większej sfery aktywności właśnie do sieci.
To proces dość naturalny i oczywisty. I nie ma dla niego odwrotu. Piszę
to jako pierwszy polityczny bloger w Polsce, autor pierwszego wpisu na blogu
przed ponad 10 laty (maj 2004, w czasie kampanii do Parlamentu
Europejskiego). Zainspirował mnie wtedy skądinąd jeden z kandydatów
amerykańskiej Partii Demokratycznej w prawyborach tejże ‒ Howard Dean. Po
latach spotkałem go zresztą w Paryżu i choć w czasie kolacji podziękowałem
mu, to i tak pewnie nie zrozumiał, jak dużo dla mnie zrobił.
Jednak istnieje jedno istotne i naprawdę realne niebezpieczeństwo
wynikające z przesunięcia świata polityki do Internetu. Oto politycy stają się
coraz bardziej wirtualni i coraz bardziej kontakt z nimi jest tylko pośredni,
zaoczny. A o to przecież w polityce nie chodzi. Internetowe wybory na szefa
partii, co jest normą w Partiach Piratów w całej Europie, ale także w niektórych
partiach rządzących w Europie Środkowo-Wschodniej, jest pójściem „o jeden
most za daleko”, bo jednak stara, dobra polityka zakładała interakcje polityka
ze społeczeństwem reprezentowanym przez tłum (także delegatów).
Ograniczenie czy zanik takiej polityki na rzecz politycznego „wirtualu” jest
szkodliwe dla polityki, ale też bardzo spłyca dziennikarstwo. A jednak rola
internetowych środków przekazu rośnie ze wszystkimi pozytywnymi, ale też
bardzo negatywnymi konsekwencjami.
Artykuł ukazał się w ostatnim numerze E-Politykonu 31.12.2015
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 1559