Przejdź do treści
Strona główna

menu-top1

  • Blogerzy
  • Komentarze
User account menu
  • Moje wpisy
  • Zaloguj

Politycy, dziennikarze,symbioza?

Ryszard Czarnecki , 01.01.2015




Jestem politykiem wywodzącym się jednak ze środowiska

dziennikarskiego, ale też politykiem piszącym co tydzień co najmniej kilka

tekstów do gazety codziennej czy tygodnika. Mam stałe rubryki w jednym

dzienniku („Gazeta Polska Codziennie”), jednym tygodniku („Gazeta Polska”),

jednym miesięczniku („Nowe Państwo”) i jednym dwumiesięczniku („Arcana”).

Mam więc rzeczywiście specyficzny punkt obserwacyjny. Wśród dziennikarzy

uważany jestem oczywiście za polityka, jednego z nielicznych regularnie

piszących i to piszących osobiście, a nie zlecających to wynajętym „murzynom”

‒ jak byśmy powiedzieli kiedyś ‒ czy „współpracownikom”, jak mówimy to

dzisiaj. W otoczeniu polityków uchodzę natomiast za kogoś, kto nie do końca

rozstał się z dziennikarskim fachem (czy powołaniem ‒ jak kto woli). Powiem

więcej, są dziennikarze, którzy, nie wiedzieć czemu, zazdroszczą mi pióra, ale

znacznie więcej jest polityków, którzy są zawistni z tego samego powodu. Cóż,

zawsze w takich sytuacjach przychodzi mi na myśl powiedzenie Antoniego

Słonimskiego, iż istotą polskiej zawiści jest to, że szewc spod Nowego Sącza

zazdrości prałatowi z Białegostoku, że ten został biskupem. Choć przecież

wiadomo, że szewc nie miał na to żadnych szans...

Czy dziennikarstwo jest misją? W pewnym sensie tak. Ale

dziennikarstwo się zmienia, tak jak zmienia się współczesny świat. W Brukseli,

gdzie pracuję od dziesięciu lat, niemal wszyscy (sic!) polscy korespondenci,

którzy pracowali tam od lat, stali się... unijnymi urzędnikami. Korespondent

bardzo wpływowej polskiej gazety został ‒ od niego się zaczęło ‒ już w 2004

roku członkiem gabinetu litewskiej komisarz w Komisji Europejskiej do spraw

budżetu – Dalii Grybauskaitė (obecnej prezydent Litwy). Potem

przedstawicielka nie mniej wpływowej niepaństwowej telewizji przeszła do

gabinetu pierwszego (i na razie ostatniego) polskiego przewodniczącego

Parlamentu Europejskiego – Jerzego Buzka, aby po zakończeniu jego

dwuipółletniej misji zostać w europarlamentarnej administracji. Jej kolega

korespondent niedługo potem też stał się „eurobiurokratą”. Przedstawiciel

naszej agencji prasowej w stolicy Belgii został szefem ważnego „unitu”

unijnego odpowiedzialnego zresztą za kontakty z... dziennikarzami. Czy owi

dziennikarze „zdradzili” misję? Nie. Po prostu wykorzystali w swojej karierze

zawodowej lata spędzone w dziennikarstwie.

Ostatnio na turnieju żużlowym (speedway to jedna z moich licznych

słabości) spotkałem byłego dziennikarza Radia „Zet”, który dziś jest

rzecznikiem wielkiego koncernu. Jego prawo. Tylu innych dziennikarzy przed

nim ‒ w Polsce, Ameryce, Europie ‒ zrobiło to samo. Niemała też część

dziennikarzy „przebranżawia” się na... polityków. Nie mówię o tych, którzy

będąc uczestnikami świata politycznego w pewnym okresie swojego życia

zostają „nominowani” na stanowiska w mediach publicznych i niepublicznych

czy też w organach te media kontrolujących (np. KRRiT). To inna bajka. Mówię

o tych, którzy zakończyli etap żurnalistyki, by płynnie przejść do świata polityki.

No właśnie, płynnie. Skoro eksdziennikarzy można znaleźć, w różnych okresach

na listach wyborczych wszystkich partii w Polsce, warto zadać sobie pytanie,

czy ludzie świata mediów idą podbijać polityczną galaktykę, bo traktują te dwa

obszary jako co prawda rożne, ale jednak podobne, bo związane tym samym

wspólnym mianownikiem służby publicznej. Czy to podejście idealistyczne czy

może realistyczne? Dla dziennikarza, który skupia się ‒ jego wybór lub sytuacja

zawodowa ‒ na informowaniu o świecie, stratosfera polityki może być czymś

zewnętrznym, obcym, głównie miejscem skandali i afer (politycy robią wiele,

aby takie myślenie było dość powszechne). Dla dziennikarza, który chce nie

tylko informować o świecie, ale też go zmieniać, a więc posiadającego poczucie

„misji”, polityczny świat, nawet jeśli denerwujący, jest obszarem potencjalnych

zmian, które warto i trzeba wprowadzić. Jak? Albo namówić polityków do

reform, do rewolucji neokonserwatywnej, ekologicznej czy lewicowej ‒ co

wszak może być bardzo trudne ‒ albo samemu, „dla dobra sprawy” wejść

w skórę polityków. Dziennikarze, którzy idą pierwszą drogą, zostają często

doradcami (nie tylko do spraw medialnych), ghostwriterami, działają na

zapleczu rządu, marszałka Sejmu (właśnie doradczyni marszałek Kopacz ‒ była

dziennikarka ‒ została rzecznikiem rządu...). Ci z większym politycznym

temperamentem, a możne po prostu z większymi szansami na sukces

w polityce, przekraczają partyjne Rubikony i kupują one-way ticket do

fascynującego świata polityki.

Na pytanie o zdolności komunikacyjne dziennikarzy-pośredników

w dialogu między władzą a obywatelami odpowiedziałbym, że te dwie

rzeczywistości, dwa światy żyjące może i w symbiozie, ale jednak

przeciwstawne, są w zupełnie rożnych sytuacjach startowych. Silniejszą stroną

jest zawsze władza. Dziennikarze zatem nie mogą ustawiać się „po środku”,

wychodząc z założenia, iż tam przede wszystkim jest prawda... Rolą

dziennikarzy jest być po stronie obywateli, a nie władzy. Obojętnie zresztą

jakiej władzy. Inaczej tracą cnotę służebności i porzucają misję bycia po stronie

słabszego. Jeśli władza ‒ bo minister to władza ‒ określa dużą grupę obywateli

jako „frajerów”, to rola ‒ tak mi się wydaje, jako eksżurnaliście ‒ dziennikarzy

nie polega na tłumaczeniu opinii publicznej, że pan minister w gruncie rzeczy

chciał jak najlepiej, ciężko pracuje, miał dotąd wiele pomysłów, a za jego

kadencji eksport rolno-spożywczy na wschód wzrósł... Mam nieodparte

wrażenie, że z rożnych powodów cześć dziennikarzy ‒ może i malejąca część,

ale jednak ‒ ustawia się w roli mecenasów i obrońców rządu. Może i przez

polską przekorę, ale fakt jest faktem. Przypomina mi się dowcip sprzed siedmiu

lat. Na kolegium TVN 24, tuż po wyborach parlamentarnych w 2007 roku

i zmianie władzy, przychodzi redaktor naczelny i mówi: Oglądalność spada,

reklamodawcy się krzywią. Coś trzeba zmienić. Dotąd krytykowaliśmy rząd ale

teraz od jutra krytykujemy opozycję... Można się pośmiać, ale jakoś śmiech

zamiera na ustach.

To tak a propos „bezstronności” czy „stronniczości” dziennikarzy.

Doprawdy nie chcę tu powtarzać znanych banałów czy wystrzępionych

sloganów o tym, że dziennikarz powinien swoje poglądy wsadzić do kieszeni,

a na wizji (fonii, w druku) być metrem Sevres obiektywizmu i jednocześnie

– jak żona Cezara ‒ poza podejrzeniami. Nie. Niekoniecznie. Niech nie tylko

ma swoje poglądy, ale niech je też prezentuje. Byle można było oglądać

(słuchać, czytać) pełną gamę owych punktów widzenia. Żeby nie była to gra do

jednej bramki i polowanie z nagonką. Polowanie, w którym żurnaliści

występują jednocześnie w roli naganiaczy i strzelców. Prawdę mówiąc, wolę

dziennikarza o określonych poglądach (prawicowych, lewicowych czy

liberalnych), który się do nich przyznaje, otwarcie je głosi i z takich właśnie czy

innych pozycji ocenia poglądy interlokutorów, niż kogoś, kto w szatach

„obiektywnego” komentatora udaje neutralnego, ale w gruncie rzeczy gra na

rzecz tej czy owej opcji politycznej czy wprost nawet partii politycznej. Lubię

teatr, ale nie taki. Takie przebieranki są żenujące intelektualnie i urągają

inteligencji odbiorców. Ale przecież są normą, a nie odstępstwem od niej. I tu

leży realny problem, a nie w tym, czy pan lub pani redaktor ma jakieś poglądy

czy też nie ma. Poważnie, wolę, jak je ma. Tym bardziej, że w dzisiejszych

czasach posiadanie naprawdę własnych poglądów to luksus. Nie mówię

o powtarzaniu ostatnio usłyszanych w telewizji frazesów ‒ bo to nie poglądy,

tylko komunały; dziś takie, jutro inne. Nie mówię bynajmniej, że żyjemy

w czasach królowania „człowieka bez właściwości” (Robert Musil). Ale

mówienie, że ktoś posiada poglądy polityczne czy poglądy jakiekolwiek jest

w pewnym sensie komplementem.

Czy dziennikarz może być promotorem idei? Jak najbardziej tak. Czy to

idea silnego państwa polskiego, czy zrównania płac kobiet z płacami mężczyzn

‒ wszystko to są pewne projekty, które nie mogą być i nie powinny być

domeną li tylko polityków. Również ‒ jak dziesiątki innych idei ‒ mogą być

udziałem np. naukowców, żurnalistów, tzw. aktywistów (kiedyś mówiło się

działaczy społecznych...), artystów czy innych osób znanych w życiu

publicznym. Zatem dziennikarz absolutnie może być nie tyle trendsetterem

(choć też!), ile idea-setterem. Tyle że powinien to czynić z „otwartą przyłbicą”,

w sposób przejrzysty i dla każdego oczywisty, a nie na zasadzie „konspiracji”

i przemycania pewnych treści pod płaszczykiem rzekomo bezwzględnego

obiektywizmu. Zatem reasumując, nie jest problemem „czy” tylko „jak”, „w jaki

sposób”.

Podam przykład, który pokazuje, że nie warto postrzegać

dziennikarstwa i dziennikarzy jedynie w wąskich, „branżowych”, zawodowych

ramach. Waszyngton, druga połowa lat dziewięćdziesiątych. Ostatnie lata

przed spodziewanym, ale wcale nie oczywistym wejściem Polski do NATO.

Wiadomo, że ma ono nastąpić, ale dokładnie nie wiadomo kiedy, na jakich

warunkach, czy będzie to pełne członkostwo, czy częścią tej akcesji będzie

słynne koło ratunkowe, czyli artykuł 5. o pomocy członków Paktu w razie

zewnętrznej agresji. Słowem, równanie w gruncie rzeczy z wieloma

niewiadomymi. W amerykańskiej stolicy akredytowana jest wcale niemała

grupa polskich korespondentów. Mają rożne życiorysy, rożne – jednak!

‒ poglądy, inaczej widzą krajową rzeczywistość najpierw pod rządami SLD-PSL,

a potem AWS-UW. A jednak nie tylko mówią jednym głosem, ale wręcz

uprawiają... propagandę za poszerzeniem NATO o nasz kraj. Nie dzielą włosa

na czworo, nie chcą widzieć „plusów dodatnich” i „plusów ujemnych”,

pokazują w zasadzie tylko korzyści, blaski, przewagi i pozytywy. Czy łamią

zasady „obiektywnego” dziennikarstwa? Pewnie tak. I bardzo dobrze, że tak

czynią. Dla kogoś, dla kogo niezależność dziennikarska jest niczym pryncypat

monarchiczny, podstawą ładu światowego, pewnie to przykład złamania

świętości rozdziału dziennikarstwa od polityki. Jeśli jednak potraktujemy

dziennikarstwo jako służbę pro publico bono, nie w sensie działań partyjnych,

ale państwowych ‒ w ramach jak najszerszego możliwego konsensusu ‒ to owi

polscy korespondenci z TVP postąpili racjonalnie, godnie i słusznie. Nie należy

mieć do nich pretensji, choćby rzeczywiście uprawiali w pewnym sensie

i pewnego rodzaju „propagandę”. Mając wielokroć później – myślę, że

uzasadnione ‒ pretensje o zbytnio politycznie zaangażowane dziennikarstwo

Tomasza Lisa, akurat nie mam i nie potrafię mieć do niego specjalnych

zarzutów odnoszących się do czasu, gdy był korespondentem Telewizji Polskiej

w stolicy USA. Nawet, o tempora, o mores, wyraziłbym mu z tego powodu

swoiste, po latach, wyrazy uznania. Za to, że on i jego koledzy dziennikarze,

akredytowani przy amerykańskich władzach (obojętnie czy ci, którzy czasowo,

na parę lat przyjechali do Stanów, czy ci, którzy stali się emigrantami i nie

zamierzają wracać, a pracują jako korespondenci krajowych mediów), nie byli

w tamtych latach w y ł ą c z n i e typowymi dziennikarzami, że jednak działali

na rzecz zwiększenia bezpieczeństwa naszego państwa poprzez jak najszybsze

związanie go z najsilniejszym militarno-politycznym sojuszem na świecie,

należą się słowa podziękowań. Podziękowań, a nie krytyki, że wyszli ze swej

„branżowej” roli.

Może na koniec warto powiedzieć parę słów o praktyce relacji między

politykami i dziennikarzami. Wbrew teoretycznym modelom nie są to dwa

wrogie sobie światy, lecz dwa organizmy skazane na współpracę, wręcz życie

w symbiozie. Dziennikarz chce informacji – polityk je ma. Polityk chce rozgłosu

‒ co w czasach XXI-wiecznej „demokracji medialnej” jest oczywiste

– dziennikarz ten rozgłos może mu zapewnić. Stąd powstają setki i tysiące ulic

i uliczek dwukierunkowych, gdzie obie strony skazane są na współpracę, bo

jednym i drugim to się po prostu opłaca. Oczywiście we własnym interesie

branżowym obu środowisk należy zachować autonomię. Dziennikarz musi

uważać, aby nie stał się instrumentem władzy (opozycji) ani obiektem

manipulacji. A z kolei polityk musi również strzec się, aby nie stać się

zakładnikiem mediów, dyktujących mu, co ma mówić czy robić, aby się jeszcze

bardziej przebić, aby się jeszcze lepiej „sprzedać”.

Wiem, o czym mówię. Znam polityków, którzy podjęli, wydawałoby się

banalną, grę z tabloidami, i stali się niczym narkomani. Swoje życie prywatne

coraz bardziej oddawali w „jasyr” prasy wielonakładowej czy „kolorowych”

periodyków, które wszak żądały więcej i więcej. Polityk, który zaprasza tabloidy

na własny ślub i wesele, niech potem się nie dziwi, że te same tabloidy, które

pompowały go medialnie przy tych okazjach, po paru latach niszczą go przy

okazji rozwodu, wdzierając się brutalnie w jego życie osobiste i czyniąc z tego

tasiemcowy serial. Takiemu politykowi można powiedzieć: Sam tego chciałeś,

Grzegorzu Dyndało. Podjęcie takiej „gry operacyjnej” z tabloidami (kiedyś

nazywanymi „brukowcami”, ale dziś przeszliśmy do fazy pojęć neutralnych...)

kończy się właśnie w taki sposób. Polityk dostaje trampolinę medialną (znam

takich polityków, prawicowych i medialnych, którzy specjalnie brali śluby przed

wyborami), a jednocześnie podpisuje cyrograf diabłu, czyli prasie

wielonakładowej. Niech się potem nie dziwi, że owa prasa zjada go i przeżuwa

i to w odcinkach. Z drugiej też strony znałem dziennikarzy, którzy z własnej

woli stali się plutonem egzekucyjnym polityków takiej czy innej opcji, którego

zadaniem było rozstrzeliwanie politycznych wrogów (w niektórych

środowiskach politycznych słowo „oponent” nie istnieje).

Wreszcie znałem też polityków, którzy wchodzili w sojusze

z dziennikarzami, zwykle mającymi swoje silnie uzewnętrzniane przekonania.

Tacy politycy wręcz podporządkowali działania potencjalnym pochwałom od

swoich medialnych guru.

Wszystkie te trzy przykłady przekroczenia granic autonomii i odrębności

wywodzą się z praktyk ostatniego ćwierćwiecza. Choć oczywiście przykładów

dobrej współpracy świata polityki i świata mediów przy poszanowaniu własnej

identity jest, na szczęście, znacznie więcej.

Gdy piszę te słowa, mam poczucie, że wspólny świat polityczno-

medialny jest na zakręcie – i to coraz bardziej. Odbiorcy (czytelnicy,

radiosłuchacze, telewidzowie) – a więc wyborcy – coraz bardziej przerzucają

się na Internet, dlatego spadają nakłady dzienników i bardzo mało

prawdopodobne jest powstawanie nowych tytułów na rynku gazet

codziennych. Ta ucieczka w Internet (niektóre czołowe gazety w Skandynawii

wydawane są już tylko w Internecie) zmusza polityków, nolens, volens, do

przenoszenia coraz większej sfery aktywności właśnie do sieci.

To proces dość naturalny i oczywisty. I nie ma dla niego odwrotu. Piszę

to jako pierwszy polityczny bloger w Polsce, autor pierwszego wpisu na blogu

przed ponad 10 laty (maj 2004, w czasie kampanii do Parlamentu

Europejskiego). Zainspirował mnie wtedy skądinąd jeden z kandydatów

amerykańskiej Partii Demokratycznej w prawyborach tejże ‒ Howard Dean. Po

latach spotkałem go zresztą w Paryżu i choć w czasie kolacji podziękowałem

mu, to i tak pewnie nie zrozumiał, jak dużo dla mnie zrobił.

Jednak istnieje jedno istotne i naprawdę realne niebezpieczeństwo

wynikające z przesunięcia świata polityki do Internetu. Oto politycy stają się

coraz bardziej wirtualni i coraz bardziej kontakt z nimi jest tylko pośredni,

zaoczny. A o to przecież w polityce nie chodzi. Internetowe wybory na szefa

partii, co jest normą w Partiach Piratów w całej Europie, ale także w niektórych

partiach rządzących w Europie Środkowo-Wschodniej, jest pójściem „o jeden

most za daleko”, bo jednak stara, dobra polityka zakładała interakcje polityka

ze społeczeństwem reprezentowanym przez tłum (także delegatów).

Ograniczenie czy zanik takiej polityki na rzecz politycznego „wirtualu” jest

szkodliwe dla polityki, ale też bardzo spłyca dziennikarstwo. A jednak rola

internetowych środków przekazu rośnie ze wszystkimi pozytywnymi, ale też

bardzo negatywnymi konsekwencjami.




Artykuł ukazał się w ostatnim numerze E-Politykonu 31.12.2015
  • Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
  • Odsłony: 1559
Ryszard Czarnecki
Nazwa bloga:
Blog autorski

Statystyka blogera

Liczba wpisów: 6, 828
Liczba wyświetleń: 8,070,518
Liczba komentarzy: 10,992

Ostatnie wpisy blogera

  • 6-4 z Ruskimi czyli kartki z dziejów polskiego hokeja
  • Unia-Ukraina: dać pieniądze,aby korupcja kwitła?
  • Widmo cywilizacji śmierci krąży nad Strasburgiem...

Moje ostatnie komentarze

Najpopularniejsze wpisy blogera

  • EKSHUMACJA ŚP. WASSERMANA I MILCZENIE PIĄTEJ KOLUMNY
  • Najnowszy kawał o Tusku i Gierku
  • Nowy kawał o Tusku i raju

Ostatnio komentowane

  • mada, Ja pamiętam jak  na Wyścigu Pokoju Królak zdzielił pompką Ruskiego kolarza po plecach, bo ten złapał go za siodełko i chciał jechać nie kręcąc pedalami.Z góry przepraszm za to słowo obrażonych.
  • Marek Michalski, Pamiętam to wydarzenie z dzieciństwa. Istnieje domniemanie, że tajemnicą sukcesu było zakwaterowanie hokeistów radzieckich z czechosłowackimi w jednym akademiku w Katowicach-Ligocie, po którym…
  • Ijontichy, Ciekawe..ile padnie trupów przy podziale tych pieniędzy? Mafia rosyjska,mafie ukraińskie,mafie żydowskie i te zwykłe,ale z kałachami.Ale by był film akcji :-))

Wszystkie prawa zastrzeżone © 2008 - 2025, naszeblogi.pl

Strefa Wolnego Słowa: niezalezna.pl | gazetapolska.pl | panstwo.net | vod.gazetapolska.pl | naszeblogi.pl | gpcodziennie.pl | tvrepublika.pl | albicla.com

Nasza strona używa cookies czyli po polsku ciasteczek. Do czego są one potrzebne może Pan/i dowiedzieć się tu. Korzystając ze strony wyraża Pan/i zgodę na używanie ciasteczek (cookies), zgodnie z aktualnymi ustawieniami Pana/i przeglądarki. Jeśli chce Pan/i, może Pan/i zmienić ustawienia w swojej przeglądarce tak aby nie pobierała ona ciasteczek. | Polityka Prywatności

Footer

  • Kontakt
  • Nasze zasady
  • Ciasteczka "cookies"
  • Polityka prywatności