Wreszcie tryumf Afryki

Po piłkarskich mistrzostwach świata w roku 1982 i rewelacyjnej w nich postawie Kamerunu oraz Algierii, powszechnie  zapowiadano rychłe nadejście panowania w światowej piłce reprezentacji afrykańskich ze szczególnym wskazaniem na graczy czarnoskórych. Mają oni bowiem naturalną przewagę fizyczną nad innymi rasami - są między innymi szybsi i bardziej skoczni. Epoka ta nie nadeszła. Powiększono liczbę miejsc dla drużyn kwalifikujących się z tego kontynentu do finału rozgrywek, nie przyszły za tym spodziewane efekty. W ciągu tych długich kilkudziesięciu lat nigdy afrykańska drużyna nie znalazła się w fazie półfinałowej rozgrywek.
Taki rezultat jest jeszcze jednym  świadectwem pozostawania społeczności afrykańskich na obrzeżach dobrobytu i, co za tym idzie, niemożności wykorzystywania swoich predyspozycji.  Fiasko na polu tej najpopularniejszej dyscypliny jest sygnałem istnienia potężnego problemu. Jasne, że dowiedzieć się o tym można na sto innych sposobów poprzez analizy polityczne i ekonomiczne, ale właśnie futbol pozwala na wnioski  konkretne i wymowne. Dysproporcja rozwojowa pomiędzy bogatymi i biednymi nie zmniejsza się. Reguła ta dotyczy nie tylko Afryki.
Nie tracę z oczu szpetnego, socjalistycznego oblicza Francji, ale doceniam sukces jej reprezentacji w piłce nożnej i podziwiam zdolność do połączenia pod swoim sztandarem aspiracji odnajdywanych w różnych zakątkach dawnego imperium. Mądry system szkoleniowy, tradycja piłkarska, rozsądne zdyskontowanie sukcesu sprzed 20 laty, właściwy człowiek na stanowisku trenera pozwoliły pokonać cały front bardzo silnych  pretendentów do tytułu. Francja dokonała tego w imponującym stylu. Kontrolowała sytuację na boisku, realizowała spokojnie obraną przed imprezą strategię, miała w swoich graczach oddanych żołnierzy. Znamienny był zapał z jakim śpiewana była przez nich Marsylianka.
W skład 23–osobowej kadry wchodziło 11 graczy wywodzących się z Afryki czarnej: 3 z Demokratycznej Republiki Kongo, po 2 z Mali i z Kamerunu, z Senegalu, z Gwinei, z Angoli, z Togo. Swe korzenie w Afryki arabskiej miało 3 zawodników: z Maroka, Algierii i Mauretanii. Choć afrykański kontynent tak znacząco zdominował skład mistrzów świata, trzeba oddać co należy innym: 2 piłkarzy wywodzi się z Karaibów – Martynika i Gwadelupa, jeden ma korzenie filipińskie, a wśród 6 z Francji kontynentalnej znajdziemy po jednym pochodzenia portugalskiego i hiszpańskiego.
 
Jak najbardziej szanuję wybór francuskiej a nie rodzimej reprezentacji przez tych zawodników. W rozproszeniu nie mogliby zaistnieć, np. jakie szanse ma w starciu z potentatami reprezentacja Mauretanii. Podziwiam też tych piłkarzy, dla których patriotyzm był sprawą nadrzędną.  Ileż tytułów więcej mógłby zdobyć wspaniały Didier Drogba, gdyby zdecydował się na reprezentowanie Francji? Przytaczam fragment o nim wyjęty z „Futbonomii” S. Kupera i St. Szymańskiego.
 
Kiedy Didier Drogba miał pięć lat, jego rodzice wysłali go samolotem z Wybrzeża Kości Słoniowej do Francji, gdzie miał zamieszkać z wujem. W czasie sześciogodzinnego lotu, podczas którego chłopiec miał  tylko swoją ulubioną zabawkę, było mnóstwo łez i chusteczek.
Jakieś 10 lat później ojciec Drogby stracił pracę w banku i cała rodzina przeniosła na przedmieścia Paryża, gdzie połączyła się wreszcie z synem. Drogbowie mieszkali w osiem osób na 10 metrach kwadratowych. „Wyglądało to naprawdę jak duża garderoba – wspomina Didier w swojej autobiografii. – Było ciężko. Bardzo ciężko. Czasami aż tak, że można było oszaleć”. Mieszkanie było zimne, a jego mali bracia zachowywali się tak hałaśliwie, że Drogba nie mógł skupić się na odrabianiu zadań domowych. „Na szczęście tata pozwolił mi znowu grać w piłkę”.