Pocztówka z Wrocławia

  Pocztówka z Wrocławia nadana z Warszawy. Kwiecień 2018.
  Raptowny przeskok od spóźnionej zimy do przedwczesnego lata chyba cała Polska  odczuła jako lekki szok.  Mieszkaniec wschodniej Polski podróżujący kilkaset kilometrów na zachód, gdzie temperatury parę stopni więcej, traktowany był przez meteorologię  jeszcze bardziej bezceremonialnie. W jakiś sposób przynosiło to pozytywny skutek – człowiekowi otumanionemu ogólnie pozostawał do dyspozycji jakiś fragment rzeczywistości, gdzie  jego postrzeganie działało mało, że bez deficytu, to wykazywało wręcz nadmiar czujności i wrażliwości. Na plac Strzegomski we Wrocławiu byłem zmuszony tego upalnego dnia podróżować dwukrotnie. Przyczyną było moje roztargnienie.  Ta powtórka pozwoliła mi zobaczyć to, czego za pierwszym razem nie widziałem. Na siedzeniu ławki na przystanku tramwajowym widniał lekko wyryty, tak mi się przynajmniej wydawało, czarny napis: Chwała Ukrainie. Prawnie zabronione pozdrowienie banderowców rozlegało się w mieście w 1945 zgładzonym, zamordowanym. I wcale nie zostało przy tym bohaterem. Objawiło się tu wtedy tylko szaleństwo, nie dające się przekuć na żaden pożytek dla historii. W swoim opisie obrazu Heisiga  „Festung Breslau. Miasto i jego mordercy” starałem się objaśnić i dzieło malarza i coś więcej. Echo ówczesnej tragedii mieści się w tej starannej ukraińskiej kaligrafii, które, kto rozumny, nie potraktuje jako pokojowe.
  Na tym samym przystanku, dokładnie na rozkładzie jazdy, który codziennie oglądają setki par oczu, symbol antify, organizacji bojowców pozostających na usługach żydokomuny. Narybek ten szkolony jest według wzorca i planu niemieckiego.  W Warszawie na Marszu Niepodległości w 2011 oni ze swoimi mocodawcami przeprowadzili rozpoznanie, konfrontując się z resztką polskiej niezawisłości. Dzisiaj, gdy Duda staje w jednym szyku z Tuskiem i Schetyną, widać jak wyrodna mentalność obezwładniła państwo polskie. Na każdym  z tutejszych przystanków trafiałem pośród różnych bazgrołów na symbole antify.  Tak jak  kiedyś każda komunistyczna gazeta zaczynała się od życzenia „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”, co w zestawieniu z tłustymi obliczami partyjnych, komunistycznych warchołów, było czymś  krańcowo śmiesznym i durnym, tak tłumaczenie kuriozalności tego zlepku wycinanek z historii i ze współczesności, gdzie miesza się anarchię i rewoltę z apetytem na absolutną kontrolę nad całym światem, jest zadaniem tak trudnym, jak tłumaczenie sztuki.
  Tu na placu Strzegomskim jest akurat muzeum, w swej nazwie odnosi się do nowoczesności. Mimo deficytu czasu, pod wpływem nagłego impulsu, postanowiłem je odwiedzić. Kiedyś w latach sześćdziesiątych we Wrocławiu właśnie przekonałem się do tej sztuki właśnie. Ciekawy tego muzealnego wydania nowoczesności, dotarłem podziemnym przejściem do drzwi z pomysłowym domofonem. We wtorki zamknięte. Dziś jest wtorek, zostaje mi tylko sztuka ulicy. W muzułmańskich zwojach wsiadła do tramwaju młoda dziewczyna, bez wątpienia Polka. Zbuntowany, nadąsany wyraz twarzy niekoniecznie świadczy o złym charakterze. Tu, obym się mylił, zobaczyłem w ładnej buzi permanentną wściekłość, jakąś nieustającą pretensję do całego świata.
  Co jedno, to mądrzejsze i bardziej skrzywdzone! Przynajmniej ten trzydziestolatek, z którym zgadałem się w trakcie swego tramwajowego kursowania, nie starał się być w awangardzie postępu. Mieszka w jednym z podwrocławskich miasteczek. Ma dobrą robotę, mógłby wyjechać i zarabiać więcej, ale zdecydowany jest trzymać się tego, co ma. Wystarcza mu. Nie bardzo interesuje się polityką, ale rządu nienawidzi.
  Pociąg do Warszawy stał na wrocławskim dworcu głównym parę minut. Wystarczyło by pasażerowie zostali zaniepokojeni nagabywaniem przez trzech żebraków. W równych odstępach czasu, z jednakowym pośpiechem młodzi mężczyźni głosem, w którym agresja była pomieszana z udawaną rozpaczą, prosili o pieniądze, mające ratować ich w potrzebie: na bilet… do domu… do dzieci… Dawno tego tu nie widziałem, dawno też pociąg do stolicy nie jechał tak pusty.
  Dlaczego jedno miasto jest pełne schizofrenii a drugie od niej wolne - przynajmniej w moich oczach?  Dwa lata temu na murku, naprzeciwko wyjścia z metro Centrum namalowano artystyczne graffiti z różowym jednorożcem, symbolem wyznania ateistów. Istniało bardzo krótko, choć z założenia twórców miało pewnikiem mieszać w głowach dłużej. Przyglądałem się wtedy młodej kobiecie, która z puszką farby wykańczała sprawnie ten antypolski, artystyczny, bardziej jak bezczelny gniot w środku Warszawy. Z fizjonomii  i wiekowo  podobna była do Polki-muzułmanki z Wrocławia. Przebiegły wróg wie, w jaką warstwę społeczną uderzać swoją propagandą.Babskie periodyki są jej głównym źródłem. 
  W metrze naprzeciwko mnie usiadło dwóch młodych sportowców. Jeden w krótkich spodenkach z charakterystyczną obszywką i małym napisem po rosyjsku. Twarze delikatne i spokojne. Naskórek na nich pozdzierany w różnych miejscach, przeważnie na czole -  zapaśnicy. Albo z Rosji, a może z Białorusi. Jechali wszystkiego dwie stacje. Ucieszyła mnie ich swoboda i sposób bycia świadczący, że nie czują się tu obco.
  Na platformie autobusu przegubowego stanęli przede mną trzej młodzi ludzie pochodzący z rejonu Kaukazu. Za granicą przyjaźniłem się z grupą Ormian. Bliska współpraca między nimi a diasporą polską układała się samorzutnie, przybierając kształt braterstwa. Mając te doświadczenia mogłem lepiej rozumieć stojącą przede mną trójkę, niekoniecznie ormiańskiego pochodzenia. Opierali się o barierki przegubu pojazdu - stali twarzami do siebie, bokiem do mnie, nie zmieniając pozycji przez kilkanaście minut. Dwaj bracia z jednej strony, trzeci chłopak, w podobnym wieku i o takim samym wyglądzie  po drugiej stronie. Prawie nie rozmawiali ze sobą, wystarczało im nieme porozumienie. W tym pogodnym milczeniu, w tym ich plemiennym związku  było coś ponadczasowego.  U dwóch zauważyłem charakterystyczne tatuaże – małe, rysowane grubą linią. Na ramieniu, a dokładnie na wewnętrznej stronie bicepsa starszego z braci wytatuowany był kuglarz bez twarzy. W jakimś sensie on był tu najważniejszy. Ten tatuaż  przedstawiający dziwnego iluzjonistę był warszawskim wydaniem słowa  BĘDZIE, widniejącego na  wrocławskim, wielkim naziemnym schronie przeciwlotniczym, dziś Muzeum  Współczesności. To fragment niezłożonej a ostatecznej poezji Stanisława Dróżdża: BYŁO, JEST, BĘDZIE. W wersji wrocławskiej jesteśmy piaskiem przesypującym się w klepsydrze, w tej warszawskiej czekamy z zaciekawieniem na to, co zrobi z nami nieodgadniony Artysta.