A tu Janusz Korczak

 
 
  28 września 2017 przedpołudnie miałem wolne. Pozostało mi tylko jedno zadanie – kupić znaczek pocztowy i dostarczyć go na ulicę Bielawską. Była to sprawa zaległa. Wynikała z mojego zapominalstwa. Niewywiązanie się z tego w ten piątek oznaczałoby przełożenie spełnienia obietnicy znowu o parę dni. Dalsze opóźnienie byłoby mi ponownie darowane, ale mój honor nie pozwalał mi na sprawienie komuś małego zawodu.
  Kiedy wychodzi się coś poza domem załatwić, to zwykle wiąże się ze sobą kilka spraw – tym razem niczego takiego dodatkowego nie dało się przywołać z pamięci, zostało mi tylko kupienie znaczka. W tej sytuacji wyjazd  samochodem byłby jawnym nadużyciem. A pogoda sprzyjała spacerowi, wręcz do niego wzywała. Poczta znajdowała się na Grapie. To taka dzielnica Konstancina-Jeziorny, pięknego miasta w którym się to wszystko dzieje. Po dłuższym, mimo znikomej liczby klientów,  oczekiwaniu znalazłem się przy okienku i poprosiłem o ładny znaczek na kartkę pocztową. Pani powiedziała z żalem, że nie ma ładnych znaczków i nie mam nawet nic do wyboru, jest tylko jeden – mały i brzydki. Na białym tle znajdował się jakiś symbol, jakby rozłączone sierp z młotem. Dobrze nie widziałem - albo nie wziąłem ze sobą okularów albo nie chciało mi się ich wyciągać. Pieczołowicie schowałem znaczek i przez chwilę zastanawiałem się nad wyborem trasy. Dzień pełen jesiennego uroku zadecydował za mnie, wybrałem dłuższą trasę przez Mirków.
  Przeszedłem przez pusty   plac targowy. Lubię znaleźć się w rozgardiaszu tu panującym w środy i soboty, ale żeby docenić tę radosną stronę życia, dobrze poczuć opustoszenie tego miejsca.
  Szedłem wzdłuż kanału. Można tu spotkać bobry nawet w biały dzień. Mnie się to nigdy nie udało. Nie wyglądałem zresztą bobrów - delektowałem się malowniczością tego miejsca. Pędzące  pojazdy – ruchliwa szosa prowadzi wzdłuż kanału – wpisałem w dobrodziejstwo inwentarza. Powstał tutaj harmonijny układ elementów krajobrazu przetwarzanego w ciągu wieków przez człowieka i naturalnych świadectw bliskiej obecności wielkiej rzeki,  królewskiej Wisły Z prawej strony, za asfaltową drogą  rozpościera się płaska, podmokła, tak przypuszczam, równina. Może kiedyś się  przez nią przeprawię? Na razie spacerkiem po chodniku, jakoś za szybko, zbliżyłem się do skrzyżowania – chciałoby się, żeby ta jesień nad wodą cieszyła mnie jeszcze parę minut dłużej. A tu już zakręt, mostek, placyk przed kościołem i linia murku okalającego siedzibę robotniczej parafii. Przekonany byłem, że będę mógł wstąpić do kościoła i w pierwszej chwili zamknięte drzwi wzbudziły we mnie irytację. Za moment się z tym pogodziłem – miałem przed sobą fantastyczne wrota ze ciemnozłotego metalu. Na prawym ich skrzydle widniały płaskorzeźby opisujące życie Maryi, Matki Bożej. Te znajdujące się na skrzydle lewym dotyczyły Starego Testamentu  oraz  przedstawiały mały poczet świętych. Ku swojemu największemu zdumieniu wśród nich zobaczyłem podobiznę Janusza Korczaka. W jednym z prostokątów, na jakie była podzielona całość, w rzędzie wcale nie najniższym, on z dziećmi z opisaniem „dr Janusz Korczak”. Okręciłem się z wrażenia na pięcie, zadarłem wysoko głowę w stronę drzew okalających kościół z zapytaniem o znaczenie tego odkrycia. Potem ponownie przejrzałem wszystkie figury, licząc, że to swoista konwencja artystyczna i metafizyczna, gdzie nastąpiło pomieszanie świętości z innymi wartościami, ale wszystkie inne widniejące tu postaci były opatrzone glejtem magisterium Kościoła, czyli że ich imiona poprzedzone były pieczęcią skrótu „św.”.
   W gruncie rzeczy chciałbym, żeby to było całkowicie subiektywne, tylko moje, zamknięte w  mojej ograniczoności. Lecz  takim tu opisywane zjawisko nie jest. Konkrety, które oglądam przypuszczalnie w lepszej świadomości niż  inni, wywołują mnie do tablicy, stawiają przed klasą, która czeka na jakieś wyjaśnienia. Wydaje się, że lekcja ta ma nie  przepaść gdzieś w otmętach dziejów, zachowując znaczenie tylko dla Stwórcy, lecz spogląda na mnie całe pokolenie.  
  Pierwsza myśl wiązała się z wiarołomstwem umieszczonym na drzwiach kościoła. Szumnie i pozytywnie obchodzono w tym roku 500 lat od wystąpienia Lutra. Wydaje się, że Kościół Katolicki skłonny jest w pełni je obecnie usprawiedliwić. Nie ma mojej wewnętrznej zgody na to. Widzę herezję prowadzącą na manowce. Zanurzone w odstępczym nurcie niemieckie chrześcijaństwo przestało istnieć. Hitleryzm okazał się jego finałem. Coś niedobrego wciąż  się  tam z resztą żarzy, siedzi to wewnątrz budowanego dalej wielkiego kłamstwa. Skrucha Niemiec nie powinna się nigdy kończyć -  skoro jej przez kilkadziesiąt lat nie zobaczyłem, to znaczy, że chrześcijaństwo jest tam martwe.  
Mógłbym powiedzieć, że nie wiem, czy umieszczenie podobizny Korczaka na drzwiach kościoła jest w tym układzie czymś niewłaściwym, że nad tym się nie zastanawiam, Że brakuje mi kompetencji, że mnie to nie obchodzi, że to nie najważniejsze. Skłamałbym. Znam się z Januszem Korczakiem bardzo dobrze. Zawsze był mi człowiekiem bliskim. Sam abstrakcyjny na pozór fakt, że był on na wojnie w Mandżurii a był również na niej mój dziadek, ustawił tak te rzeczy. Znam jego myśli i jego cierpienia. Ale nie umieściłbym jego obrazu w kościele ani u jego wejścia. Był masonem; albo prawdopodobnie był jakiegoś rodzaju masonem. Jak zwał, tak zwał – cokolwiek z tego byśmy nie wzięli, to powinno podziałać paraliżująco na  (katolickich) inicjatorów upamiętnienia tego wielkiego człowieka - wielkiego Polaka. Jego żydowskie pochodzenie i związki są dla mnie w całej jego historii czymś pozytywnym i szczytnym. Doceniam jego twórczość i życie jako wkład w dzieło Kościoła. Ale istnieją pewne linie, granice, nieprzekraczalne bariery. Przestrzeganie ładu, spełnianie jasno określonych powinności, przygotowanie do poradzenia sobie z nieuchronnie pojawiającymi się przeciwnościami  to motywy  przewodnie praktyki i nauki Korczaka. Obawiał się anarchii i proroczo opisywał jej konsekwencje, posuwając się w pedagogicznych przypowieściach do, mogło by się wydawać, absolutnych granic:
„Położył się zaraz na swoim sienniku na ziemi i udawał, że śpi.
Przyszedł ksiądz, ale żal mu było budzić śpiącego. Pomodlił się, zmówił zwykły pacierz za skazanych na śmierć i wyszedł.
Maciuś udawał, że śpi, a o czym myślał i co czuł tej nocy, było jego tajemnicą. (…)
Tak przeszedł całe miasto, tak stanął pod słupem na placu przed wykopanym dołem. I tak blady i spokojny stał, gdy pluton żołnierzy nabijał karabiny i mierzył w niego.”
Życie przekroczyło jakiekolwiek oczekiwania. Ten dół w miejscu egzekucji opisywanej w „Królu Maciusiu Pierwszym” pojawił się wkrótce w życiu jego czytelników w bezwzględnie urzeczywistnionej  postaci i zgrozie. Na tym zdjęciu widać Żydów kopiących grób.
 
                                                       
 
  Ogrom niemieckiego zorganizowanego bestialstwa w niewielkim stopniu odmieniło ludzkie dusze. Poruszanie się pomiędzy nienawiścią żydowską a podobnym nastawieniem Polaków do Żydów nie było i nie jest czymś łatwym. To wejście do prochowni, gdzie do eksplozji może doprowadzić każda nieostrożność. W świecie króla Maciusia specjalne obiekty woskowe są czymś oczywistym – dzisiaj, w czasach odległych od wojen i wojennych strategii, słowo prochownia i inne z nim związane zdają się być czymś niekonkretnym, wydumanym. Tak się składa, że potrafię dotknąć tych znaczeń. Gdzieś tam po drugiej stronie Warszawy znajdowały się forty w Pomiechówku, w Kosewie, w Zakroczymiu i dalej cały ich numerowany łańcuszek wokół modlińskiej twierdzy. Kawał mojego dzieciństwa był z nimi związany. Widziałem monstrualnych rozmiarów lej po pocisku, który upadł kilkadziesiąt metrów od prochowni w Stanisławowie.
Zaraz zaczęli strzelać do nieprzyjacielskiej prochowni. Dwanaście razy nie trafili a trzynasty raz widocznie trafili w nieprzyjacielską prochownię. Bo jak nie huknie, aż całe niebo zrobiło się czerwone – taki dym, aż dusi.
  Pamiętam historię o wybuchu w jednej z prochowni w czasach pokoju, chyba gdzieś w samej twierdzy, kiedy to wyrzucone podmuchem ciało żołnierza zostało pozbawione odzienia. Zostały na nim tylko buty i pas. To odarcie z szat zostało przeze mnie zapamiętane szczególnie i choć słyszałem opowiadania o wielu nagłych śmierciach, ta akurat zapamiętana była przeze mnie jako szczególna i nie wiem dlaczego.
Jedno z dzieci na płaskorzeźbie z Korczakiem na głowie ma koronę. To jasne nawiązanie do jego książki jest dla niezorientowanych zwodnicze. Sugeruje beztroskie, pełne marzeń i naiwności dzieciństwo. jednak ktokolwiek zacznie uczestniczyć jako czytelnik w historii małego króla, dowie się, iż opowiada ona o trudzie istnienia, o odpowiedzialności, która okazuje się najczęściej niełatwym do  udźwignięcia brzemieniem.
  Druga moja negatywna myśl o wyeksponowaniu Starego Doktora na drzwiach przybytku na Mirkowie wiązała się z wszechobecnością wpływów żydokomuny. Jej trujący opar sięgnął Kościoła. Słabnie on w oczach i dzieje się to nie samo z siebie – prowadzona jest przeciwko niemu permanentna wojna. Z królem Maciusiem wiązało się w sposób przedziwny inne wydarzenie a z nim jeden moment, pojedynczy kadr. Tak jak trafiłem przypadkowo pod mirkowski kościół pod wezwaniem św. Józefa, tak podobnie niespodzianie znalazłem się na pogrzebie biskupa Józefa Życińskiego w Lublinie. Opiszę tu tylko ostatnie zdjęcie, jakie wtedy wykonałem, sam zadając sobie już wtedy pytanie, dlaczego tak to ujmuję. Wychodziłem z ulicy Królewskiej. Na słupie ogłoszeniowym widniał afisz w żywych kolorach informujący o przedstawieniu „Króla Maciusia Pierwszego” w teatrze lalkowym. Plakat wypełniał pierwszą część kadru. Resztę zajmował pusty plac Łokietka i Brama Krakowska z zawieszonym na niej z okazji pogrzebu telebimem i harcerzami poniżej, pełniącymi służbę porządkową na rzecz nieobecnych tłumów. Nad wejściem do bramy obraz Matki Boskiej. Do tego, co widać na zdjęciu, dochodzi cały splot skorelowanych z tym miejscem wydarzeń. Opisywałem je na NB. Są nimi: haniebna zdrada Żydów, witających tutaj Niemców we wrześniu 1939, usunięcie obrazu Matki Bożej w okresie komunizmu, pominięcie obrazu w rozpowszechnianych na mieście wizualizacjach, związanych z renowacją zabytku za fundusze z Unii Europejskiej, a potem ta sama operacja wymazania obrazu z lubelskiej rzeczywistości, wykonana przez pewną malarkę, wykonująca zawód prawniczki. Rzeczy grube i drobne – te, które nie powinny ujść uwadze publicznej, jak afery związane z „Bramą Grodzką” i Centrum Spotkań Kultur w Lublinie, i moje tylko osobiste, polityczne impresje – wszystko to złączyło się w jednym ujęciu, którego pośrednią inspiracją okazał się osoba Janusza Korczaka, odczytywana przeze mnie niewątpliwie inaczej niż przez zorganizowane, fatalne kręgi niszczenia i poniżania polskości.
  Wtedy rzekł Pan do Mojżesza: Sporządź węża i umieść go na wysokim palu; wtedy każdy ukąszony, jeśli tylko spojrzy na niego, zostanie przy życiu.  Sporządził więc Mojżesz węża miedzianego i umieścił go na wysokim palu. I rzeczywiście, jeśli kogo wąż ukąsił, a ukąszony spojrzał na węża miedzianego, zostawał przy życiu. (Lb 21:8-9)
Miedziany wąż przetrwał do czasów króla Ezechiasza, który zniszczył go w trosce o właściwe  rozumienie przez lud Bożego głosu. Drzwi mirkowskiego kościoła z Januszem Korczakiem widzieć można jako miedzianego węża, który jest figurą ukrzyżowanego Chrystusa. Na ile pomaga to zbłąkanym łatwo gubiącym właściwą drogę? Nie wiem. Wiadomo mi tylko, że autentyczną wiarę pozwala budować tylko osobiste, bezpośrednie spotkanie z Jezusem. Jeśli nie Korczak jest w tym miejscu kompletnym przykładem, to na pewno takim będzie Edyta Stein.
Jest za mną inne doświadczenie z drzwiami kościoła. Opisałem je na NB – „Edyta Stein, Brooklyn i wierny z Polski”. Ta historia ma swoją chwalebną kontynuację. Czyjeś modlitewne wstawiennictwo umożliwia mi marsz przez życie bez obawy, iż przyczyniam się do deformowania prawdy.
 
  Jeśli ktoś stoi przed kościołem na Mirkowie, widzi budynki fabryki i jeziorko. Patrzyłem na to, starając się nieokreślonemu słuchaczowi wyłożyć prawdę, której groziła albo trywializacja albo przybranie kształtu groteski. Fabryka to fabryka, woda, jak to woda, stoi, płynie i lśni, Mirków to Mirków.  Obraz tych rzeczy w moim umyśle, przedstawia się jednak inaczej niż zarejestrowałaby to kamera. W fabryce, czyli w papierni, pracował mąż pani Basi, którą poznałem w konstancińskim parku. Umarł przedwcześnie na azbestozę. Nabawił się jej w pracy przy wytwarzaniu azbestowych wkładek do masek przeciwgazowych, które w epoce komunistów były tutaj tajną produkcją. Ze względu na fakt tejże tajności nie uznano specyficznej choroby za schorzenie zawodowe i odmówiono należnych świadczeń. Podupadła dziś  fabryka zasłużyła się niewątpliwie dobrze dla całej tutejszej społeczności, mnie obcemu pozostał ten kryminalny lub militarny wątek z czasów demokracji ludowej.
Na jeziorku przed kościołem znajduje się wysepka i szkółka nart wodnych.  To miejsce miłego wypoczynku dla mieszkańców fabrycznego osiedla. Jest kameralne i swojskie. Jego specyficzny urok uruchamia wyobraźnię i jedna wysepka może być wyzwaniem i tęsknotą za Polinezją i przygodą. Jednakże to polskie piękno uruchamia we mnie tragiczne skojarzenia. Są one bardzo osobiste i jednocześnie niewytłumaczalnie uniwersalne. Dotyczą fatalnego losu i śmierci mojego najmłodszego brata, Wojtka. Choć nie pochodził stąd, został z Konstancinem-Jeziorną związany w niezwykły sposób na różne sposoby. Opowiem tutaj o jednym z tych związków, mając świadomość, iż kilka zdań niekoniecznie pozwoli zrozumieć ból mój i innych osób  pojawiających się w tej relacji. Oczywisty byłby on dla Janusza Korczaka:
Tęsknić można za rodzicami, za kolegą, za domem. A największa jest w człowieku tęsknota za ojczyzną. [z „Prawideł życia”]

Mój brat  umarł w samotności i na obczyźnie. Po jego pogrzebie na jakiś czas pozostałem w tamtym kraju. I wtedy, nie wiem sam jak, odkryłem piosenkę Jan Kondraka „Nie ma tu Wojtusia”. Zdobyłem się na odwagę i wysłałem do podziwianego przeze mnie  artysty, związanego z Lublinem, list z prośbą o wyjaśnienie okoliczności powstania tej charakterystycznej piosenki. Uprzejmie, szczerze i wyczerpująco pan Jan opisał mi historię swojej przyjaźni z imiennikiem mojego brata, Wojtkiem pochodzącym z Mławy, którego poznał w szkole w Konstancinie –Jeziornie. Po jego tragicznej śmierci powstało to właśnie piękne epitafium dla pięknoduchów marzących o ciepłych morzach i wyspach.

  
https://www.youtube.com/watch?...

Skończę fragmentem mojego listu sprzed kilku lat, jakby zapowiedzią opisanego tu spotkania z doktorem Korczakiem:
Wiozłem go miejskim autobusem. Trasa prowadzi  przez Mirków.  Minęliśmy starą papiernię i nagle ocknął się ze szkolnego letargu, zaświeciły mu się oczy i zaczął mówić o wyspie. Naprzeciwko kościoła na Mirkowie jest takie jezioro z wysepką. Okazało sie, że to ona tak go zafascynowała. Jeziorko pokrywał lód. Nad kilkoma przeręblami siedzieli wędkarze. Prawie że już chciałem wysiąść z nim z autobusu - wyprawę na wyspę odłożyliśmy jednak na potem.