Zeszyt cioci Celiny

 
Nie wierzyła w istnienie diabła. Unosiła głowę,  przymykała nieco oczy i rzucała z wyższością: - Że takie coś…? Nie.
Całe piekło z jego mieszkańcami kryło się w tym wzgardliwym „coś”. Była ciocia Celina wierną chrześcijanką, lecz, być może, lata suszenia jej głowy przez racjonalny akademizm, do którego przez osobę męża była zbliżona, spowodowały, że miejsce duchów zajmowały wszechmocne, okrutne, mściwe i prawdziwe służby nastające na patriotów.
Niepokoiliśmy się o jej niekompletną wiarę, ale, że umarła w uroczystość Bożego Ciała uznaliśmy z ulgą, że Pan Bóg okazał jej swoje miłosierdzie. Wywodziła się  z wielkiej krzywdy wyrządzanej Polsce od roku 1939 aż do teraz. Bardzo była złakniona sprawiedliwości. Wytrwale oczekiwała, że nadejdzie ona jeszcze teraz w jej ziemskim życiu – to dopiero nieracjonalność!
Ktoś mało roztropnie zapytał: czy była prawdziwą Wrocławianką, czy pochodziła z Kresów. Miałem natychmiastową odpowiedź:  była prawdziwą Wrocławianką, gdyż pochodziła z Kresów. Wyniosła stamtąd rodzaj dumy, która czasami mieniła się połyskiem szlachetności a kiedy indziej była cechą trudną do zaakceptowania. Przyjaźniła się z ojcem Grande i mogła chodzić do niego po poradę kiedy chciała, bez kolejki, co musiało zostać w jej relacjach z tych wizyt podkreślone. Takich ludzi  jak ona i ten znakomity duchowny, łączyła pamięć o wielkim ucisku z czasów gehenny narodów.
Kiedy widziała komary, kiedy myślała komary, wtedy wracała myślami i całą sobą do sceny sprzed lat. Rok 1939. Sołtys jej wsi leżał w rowie. ze związanymi rękami i nogami. Razem z pilnującym go bolszewickim żołnierzem czekali na pojazd, który objeżdżał wsie i zbierał aresztowanych Polaków. Na ojcem stał też dziesięcioletni Piotruś. Oczekiwanie wydłużało się do godzin. Skrępowanego mężczyznę obsiadła chmara komarów. Prosił swojego synka, żeby wziął gałązkę i poopędzał go od owadów. Chłopiec urwał gałązkę, ale sołdat warknął: - Nielzia. Sołtysa wywieziono na Syberię lub w inną rosyjską przepaść. Po roku nadeszła wiadomość o jego śmierci.
Kiedy widziała krople deszczu spływające po szybie… Nauczyciel Ukrainiec, polskiej szkoły już nie było, zapytał ją, dlaczego płacze. Wstała, łzy ciekły jej po policzkach, nie była w stanie wypowiedzieć słowa. Inni uczniowie wyjaśnili nauczycielowi, że biorą do wojska jej brata. Dano jej spokój. Przez zalaną deszczem szybę widziała dziewiętnastoletniego brata Sylwestra i jeszcze jednego chłopaka ze wsi, jak stali przed budynkiem w pozycji na baczność już w mundurach, w budionówkach na głowach, gotowi do wyjazdu. Patrzyła na brata po raz ostatni. W bitwie pod Smoleńskiem dostał się do niewoli. Został zamordowany razem z  trzema milionami innych sowieckich żołnierzy pojmanych przez Niemców.
Kiedy widziała falujące na wietrze łany zboża… Celinka była w odwiedzinach u swojej ukraińskiej koleżanki. Obie były zajęte zabawą, gdy na skraju dojrzewającego łanu stanął mały żydowski chłopiec. Wyłonił się ze zboża, przyodziany w męską marynarkę sięgającą mu do kolan, brudny, z twarzą pokrytą kurzem. Zastygł bez ruchu, milczał. Wpatrywał się w jakąś przestrzeń poza tym światem. Pobiegły do domu,  żeby mu przynieść coś do jedzenia. Wiedziały, że jakieś rodziny żydowskie, niedobitki ze zlikwidowanego tarnopolskiego getta,  ukrywają na polach. Po latach, w podeszłym już wieku, Celina powtarzała z żywym wciąż oburzeniem, okrutny ton czyjeś niekryjącej zadowolenia wypowiedzi o tych Żydach, że już ich wyłapali. Wyłapali!...
Instytucję szkoły darzyła niezmiennym respektem. Brało się to z głodu nauki, z ambicji prymuski oszukanej przez życie, przez wojnę, która zabrała jej najbardziej ku temu stosowne lata. Trudno ją było powstrzymać przed pójściem do szkoły. Wybierała się do niej w  srogą zimę i brnęła przez śniegi. Kiedyś musiała prócz zasp  wymijać nieoczekiwane przeszkody w postaci spiłowanych przez banderowców  słupów linii telefonicznej – wszystkie ścięli na całej długości drogi.
W nowym miejscu na Ziemiach Odzyskanych jeździła do szkoły pociągiem w towarowych wagonach, w których dopiero za czas jakiś zainstalowano miejsca do siedzenia. Pisała ołówkiem – wszystko w jednym zeszycie. Notatki były ważne, gdyż o żadnym podręczniku mowy nie było. W szkole ławek też początkowo nie było – wszystko daje obraz ówczesnej biedy. Nie była ona w sumie ważna, swoją naukę w szkole budowlanej w Żarach wspominała zawsze z sentymentem. Potem szybko się usamodzielniła i zaczęła pracę w swoim technicznym fachu w leżącej w gruzach stolicy Dolnego Śląska.
Przez jej osobę zżyty jestem z Wrocławiem a jej życiowe doświadczenia przekazywane mi w setkach opowieści i dygresji stały się moim naturalnym bogactwem. Postawiona została na tej zażyłości ciotki i jej bratanka pieczęć nadprzyrodzoności.
Cztery miesiące po śmierci cioci Celiny odwiedziłem dobrze mi znany, dawny dom dziadków. W wolnej od zadań koniecznych chwili wyszedłem na piętro, by na chwilę zanurzyć się w nostalgii, której źródło stanowią setki składowanych tu przedmiotów. Dawno powinny znaleźć się na śmietniku, ale jest tutaj tyle miejsca, że mogą sobie leżeć w zgodzie rupiecie niemieckie, ze Wschodu przywiezione galicyjskie i te powojenne. Pomieszczeń jest tu parę i przez chwilę zastanawiałem się czy mam iść w lewo, w prawo a może prosto? Otworzyłem drzwi z prawej strony, przez moment zastanawiałem się w którą stronę mam się obrócić. Coś tam z trudem  przestąpiłem, coś odsunąłem i skierowałem się do rogu poddasza. Zobaczyłem mebelek leżący plecami do góry. Rozpoznałem szafkę stojącą kiedyś na dole w sypialni. Odwróciłem ją i wyciągnąłem ze środka dwa pudła  zawierające złożone w nieładzie papiery. Przeniosłem je pod dymnik, gdzie jaśniej. Pierwszą rzeczą jaką wyjąłem ze znalezionego zestawu  był duży zeszyt z naklejką opisująca go jako książkę doręczeń. Rok 1946.

 Strony były zapisane ołówkiem przez ciocię. Charakter pisma nie zmienił się jej przez siedemdziesiąt lat. To był jej szkolny zeszyt, o którym mi kiedyś opowiadała. Wszystkie przedmioty w jednym brulionie. Obłożony był kiedyś w niemiecką mapę, zachowały się jej resztki. Strony na wzór wojskowy były zesznurowane,  z tyłu pieczęć lakowa i  skrót dow., symbole i nieczytelny podpis pod informacją „W danym dzienniku przeliczono 163 strony”. Jakimś sposobem trafił do Celiny, która zapisała 68 kartek. 40 pierwszych zostało usuniętych, gdy przerabiano go na użytek szkolny. Zawiera notatki z około 120 lekcji. Każda zaczyna się od nazwy przedmiotu. Dominują przedmioty techniczne związane z budownictwem, stanowią 1/3  wszystkich zajęć. Język polski, historia, geografia pojawiają się mniej więcej jednakowo często. Jest kilka lekcji religii, potem, od połowy notatek, znika ona zupełnie. Daty zajęć występują sporadycznie – najwcześniejsza to 22.IV.1947, najpóźniejsza 21.V.1947. Zapiski obejmują mniej więcej okres kwiecień – czerwiec.

 
Zaskakuje mnie fachowość nauczycieli – nie minęły dwa lata od końca wojny, szkoły przez 6 lat nie funkcjonowały, kadra nauczycielska była na celowniku okupantów. (Stary nauczyciel mojego ojca, mimo że liczył sobie 81 lat, w pierwszej kolejności był skazany przez Sowietów na wywiezienie na Syberię. Umarł w transporcie po paru dniach.) Zdaję sobie sprawę, że wiele rzeczy przekazywano z pamięci. Widać to wyraźnie na pierwszej stronie zapisków. Omawiany jest wiersz Lechonia. Jego imię nie jest podane, znałem skrupulatność cioci Celiny, gdyby padło, to by zostało zapisane. Tytuł został zniekształcony – nie „Hymn Polaków na obczyźnie”, a „Hymn Polaków z zagranicy”. Przytoczone są fragmenty wiersza bez  respektowania układu wersów. To nic, czuje się bowiem tętno tej lekcji sprzed 70 lat, kiedy na młodzież nie zaczęło jeszcze działać bolszewickie napromieniowanie.
 
"Hymn Polaków na obczyźnie"
 Jan Lechoń

 
Jedna jest Polska, jak Bóg jeden w niebie, 
Wszystkie me siły jej składam w ofierze 
Na całe życie, które wziąłem z Ciebie, 
Cały do Ciebie, Ojczyzno, należę. 

Twych wielkich mężów przykład doskonały, 
Twych bohaterów wielbię święte kości, 
Wierzę w Twą przyszłość pełną wielkiej chwały, 
Potęgi, dobra i sprawiedliwości. 

Wiem, że nie ucisk i chciwe podboje, 
Lecz wolność ludów szła pod Twoim znakiem, 
Ze nie ma dziejów piękniejszych niż Twoje 
I większej chluby niźli być Polakiem. 

Jestem jak żołnierz na wszystko gotowy 
I jak w Ojczyźnie, tak i w obcym kraju 
Czuwam i strzegę skarbu polskiej mowy, 
Polskiego ducha, polskiego zwyczaju. 

Z narodem polskim na zawsze związany 
O każdej chwili to samo z nim czuję, 
Do wspólnej wielkiej przyszłości wezwany 
Wszystkim Polakom braterstwo ślubuję. 
 
Podziwiam przekaz nauczyciela wyłuskany spośród notatek zapisanych na lekcji geografii:
 
„Według obliczeń, Polska mogłaby spokojnie wyżywić 100 000 000 ludzi”.
 
Ile z tych marzeń Jana Lechonia i geografa z budowlanki i mojej ciotki, o silnej i sprawiedliwej Polsce zostało? Teraz takie publiczne marzenia są chyba nawet bardziej  zakazane niż niewskazane – na krótkiej smyczy jesteśmy prowadzeni.
  
Przez jakiś czas, kilka tygodni, próbuję rozwikłać sens tego, co mnie spotkało. Dlaczego ten zeszyt trafił do moich rąk? Jakbym się spodziewał czegoś więcej, niż szkolnych zapisków stanowiących rozszerzenie tylko i udokumentowanie pewnej narracji człowieka kiedyś młodego, potem wracającego tylko myślami swojej młodości, wreszcie nieobecnego, niemogącego już niczego dopowiedzieć i wyjaśnić. Nie mogłem jednoznacznie stwierdzić, czy zeszyt był przywieziony z Podola, czy produkcji niemieckiej. Próbując dojść jego pochodzenia, najpierw znalazłem między niezapisanymi kartkami dwa bilety. Wypisane były na blankiecie ołówkiem, bynajmniej nie kopiowym. Klasa trzecia na nich zaznaczona oznaczała widać  podróżowanie w wagonie towarowym, co dopowiadam sobie na podstawie ciocinych opowieści. Potem znalazłem w zeszycie coś najważniejszego, co zmieniło całkowicie moje spojrzenie na fakt mojego zetknięcia się ze starym zeszytem. Głęboko między kartkami była wciśnięta  bibuła z plamami atramentu i z  nadrukiem:
„Księgarnia Podolska Związku Inwalidów Wojennych Rz. P. Zarząd okręgowy w Tarnopolu”.  Ten napis na bibule jest jak pobudka dla myśli.


Jako list, przesłanie trafia pod właściwy adres, rozumiem jego wagę należycie. "Kronikarskie zapisy z lat cierpień i grozy w Małopolsce Wschodniej" księdza Józefa Anczarskiego były dla mnie bezcenną nauką. Jeszcze jedną - oprócz wielu innych. O zadziwiającym spotkaniu, związanym z tamtą książką pisałem przeszło 3 lata temu na Naszych Blogach. Wpis nosi tytuł „Ważenie ducha – ks. Józef Anczarski.
Nagle słychać głosy z tamtych czasów.  Pamiętam z dzieciństwa mnogość inwalidów na ulicach mojego miasta. W powszechności wojennego okaleczenia, kryje się suma cierpień żołnierzy z wszelkich frontów. Kolejne pokolenia są dalekie od zrozumienia tej epoki. Łatwiej wtedy było zrozumieć czym jest zbawcze cierpienie. Widzę tę  bibułę jako figurę, symbol, świadectwo  ogromu cierpień, choć ślady atramentu nie są śladami krwi. Ci, którzy przeżyli stanowili forpocztę żalu. Za nimi  majaczą zastępy dusz  tych, którzy stracili życie. Zastępy niewinnych ofiar, w mundurach przeważnie.
 „Tarnopol często doznawał rozlicznych klęsk, płonął, mordowano jego ludność, wysadzano w powietrze jego budowle, kościoły, plądrowano zamek. Zmieniali się okupanci. A mimo to podnosił się i krzepł. Odbudowywał się i znów dostawał cios. Rabowali go i niszczyli początkowo Tatarzy, Turcy i Kozacy, a później Moskale, Szwedzi, Niemcy, Austriacy, bolszewicy, banderowcy.” (Stanisław Sławomir Nicieja – „Kresowa Atlantyda. Dzieje i mitologia miast kresowych”).
Tarnopol był pierwszym ze skazanych przez hitlerowskie Niemcy miast-twierdz, Wrocław ostatnią  taką twierdzą do zdobycia. Przypuszczam, że w  tych ulicznych walkach relatywnie mniej było rannych,  zabitych za to obfitość – liczę ich jak swoich, choć to nie Polacy. Ta przedziwna  bibuła jest nagrobkiem dla całego ostatniego  pokolenia Kresowian, ale ten rachunek cierpień byłby błędny, gdyby zapomnieć o chrześcijańskim przesłaniu i rozdzielić nasze i wasze.
 
W kruchcie lubelskiej katedry często czekam daremnie przy świetnie eksponowanej kopii Całunu Turyńskiego, by się ktoś tutaj zatrzymał. Staję tam jako jakiś rachmistrz  od najważniejszej, ostatecznej statystyki. Patrzę jak słabo ludzie rozumieją czas nadejścia prawdy. Jakby to było za trudne. Detale ewangelicznego opisu i on sam przestają być ważne, są tylko jeszcze jedną z tysięcznych reklam, a obraz własnego życia ze śmiercią na niby wtapia się w ten korowód fikcji. Więc czym się fascynować? Łaciński napis brzmi wspaniale tylko dla serc skruszonych:
DISCIPULUS VIDIT SUDARIUM VIDIT ET CREDIDIT
Uczeń zobaczył chustę -  zobaczył i uwierzył.
 
Zdanie to stanowi streszczenie relacji św. Jana Apostoła; w opisie tym jest on tym drugim uczniem:
Wyszedł więc Piotr i ów drugi uczeń i szli do grobu.  Biegli oni obydwaj razem, lecz ów drugi uczeń wyprzedził Piotra i przybył pierwszy do grobu. A kiedy się nachylił, zobaczył leżące płótna, jednakże nie wszedł do środka.  Nadszedł potem także Szymon Piotr, idący za nim. Wszedł on do wnętrza grobu i ujrzał leżące płótna oraz chustę, która była na Jego głowie, leżącą nie razem z płótnami, ale oddzielnie zwiniętą na jednym miejscu.  Wtedy wszedł do wnętrza także i ów drugi uczeń, który przybył pierwszy do grobu. Ujrzał i uwierzył.   Dotąd bowiem nie rozumieli jeszcze Pisma, [które mówi], że On ma powstać z martwych. 

Przenoszę wątek związany ściśle z ciocią Celiną w przestrzeń wiary. Inaczej się nie da. Niemożliwe jest wytłumaczenie moje odnalezienie przedmiotu, który pojawia się  jako atrybut prawdy, bez powołania się na podobne odkrywanie prawdy przez innych. Do mojej powyższej relacji należy dołożyć, iż zanim mogłem nieoczekiwanie otworzyć zeszyt mojej zmarłej ciotki, przejechałem setki kilometrów i wcale nie znajdował się on w domu, gdzie spędziła ostatnie pół wieku. A potem od jego odkrycia do pełnego zrozumienia też  poruszałem się szlakiem nieoczywistym. Tak to prowadzeni są ludzie wiary...  W przypowieści ozdabiającej kazanie pewnego polskiego księdza pracującego na Białorusi, jest o tym ludzkim bogactwie. Mówił on o modlitwie żołnierza rannego w głowę. Tracił on wzrok; w obliczu zagrożenia śmiercią i kalectwem prosił:
- Boże, jeśli mam stracić światło oczu, to zachowaj mi choć światło rozumu. Jeśli miałbym stracić światło rozumu, to, proszę Cię, zostaw mi światło wiary!
W świetle wiary nietrudno dostrzegać fakty, które niedorzecznym czynią zdanie, iż ludzkość jest tylko anegdotą opowiedzianą przez nicość.