Sędziowie – źródła mojego uprzedzenia

 
Wrzucam ich do jednego worka – prokuratorów, sędziów, ławników, adwokatów. Zostało mi to po latach życia w jarzmie oficjalnego komunizmu. Tak jak czymś nieudanym i fałszywym była socjalistyczna ekonomia, tak też widziane przeze mnie były regulacje prawne i ich stróże w PRL. Wielka lipa w tej pierwszej dziedzinie była na oczach wszystkich, każdy w tym rynku uczestniczył i ta jawność i oczywistość nie wpływały zasadniczo na  krzywienie moralnego kręgosłupa społeczeństwa. Ten drugi wielki pic był krainą ciemności, w której dobrze czuły się tylko komunistyczne szczury. Tam miała umocowanie cała warstwa rządząca nieszczęśliwym krajem.

  1. Fragment pewnej szkolnej lektury w stopniu znakomitym ilustruje moje odczucia. Ktoś wtedy kwestionował  moje słowo o zarazie w powieści Alberta Camusa i upierał się, że to faszyzm a nie komunizm. Powołałem się na przeczytany wywiad z autorem, który jednoznacznie stwierdził, że miał na myśli komunizm (nie tak przecież odległy od faszyzmu),   i osiągnąłem przynajmniej milczenie adwersarza.

Te rozkłady jazdy w poniższym fragmencie, być może przez Camusa pomyślane jako obraz kodeksów, dla mnie z pewnych powodów stanowią element paranoiczny. Wychowywałem się na zachodzie Polski, gdzie komunikacja kolejowa stanowiła podstawę życia. Co roku starannie drukowano nowy rozkład jazdy i w niektórych rodzinach, gdzie ludzie musieli więcej podróżować, te książeczki niebieskich okładkach, leżące często w widocznym miejscu,  stanowiły element specyficznej kultury. Łączyła ona okrojone aspiracje biedy, która stanowiła 80 procent społeczeństwa, ze zgodą na porządek niższego rzędu. Same pociągi rzadko kiedy przyjeżdżały punktualnie.
 
„Muszę panu powiedzieć, że nie byłem biedny jak pan. Mój ojciec był zastępcą prokuratora generalnego, co jest pozycją. Nic jednak tego nie zdradzało, z natury bowiem był poczciwy. Moja matka była prosta i zawsze w cieniu, nigdy nie przestałem jej kochać, ale wolę o tym nie mówić. Ojciec zajmował się mną, kochał i sądzę nawet, że usiłował mnie rozumieć. Miał swoje przygody, jestem teraz tego pewien, ale bynajmniej mnie to nie oburza. Zachowywał się w tym wszystkim, jak należało się po nim spodziewać, nie urażając nikogo. Krótko mówiąc, nie był zbyt oryginalny i dziś, kiedy nie żyje, zdaję sobie sprawę, że jeśli nie żył jak święty, nie był przecież złym człowiekiem. Trzymał się środka, ot i wszystko; dla tego rodzaju ludzi żywi się rozsądne uczucia, a uczucia te sprawiają, że życie idzie dalej. Miał jednak pewną osobliwą cechę: wielki rozkład jazdy Chaixa był książką, z którą się nie rozstawał. Nie dlatego żeby podróżował, nie licząc wyjazdu na wakacje do Bretanii, gdzie miał niewielką posiadłość. Ale potrafił podać dokładnie godziny wyjazdu i przyjazdu pociągu Paryż-Berlin, kombinacje połączeń między Lyonem i Warszawą, dokładną ilość kilometrów pomiędzy dowolnie wybranymi stolicami. Czy umiałby pan powiedzieć, jak jedzie się z Briancon do Chamonix? Nawet naczelnik stacji by się w tym zgubił. Mój ojciec się nie gubił. Niemal co wieczór poświęcał czas na wzbogacenie swych wiadomości w tej dziedzinie i raczej był z nich dumny. Bawiło mnie to ogromnie i często zadawałem mu pytania, z zachwytem sprawdzając jego odpowiedzi w wielkim rozkładzie jazdy i stwierdzając, że się nie pomylił. Te małe ćwiczenia bardzo nas złączyły, stanowiłem bowiem dla niego audytorium, którego dobrą wolę oceniał. Co do mnie zaś, uważałem, że ta doskonałość w zakresie kolejnictwa jest tyle samo warta co każda inna. Ale ponoszą mnie wspomnienia i obawiam się, że zbyt wielkie znaczenie przydaję temu zacnemu człowiekowi. Żeby z tym skończyć, dodam, że nie miał bezpośredniego wpływu na moją decyzję. Co najwyżej dostarczył mi okazji, kiedy miałem bowiem siedemnaście lat, ojciec zaproponował mi, żebym poszedł go posłuchać. Chodziło o  ważną sprawę w sądzie przysięgłych i myślał na pewno, że ukaże się w najlepszym świetle. Sądzę również, że liczył na tę ceremonię, mogącą podziałać na młodą wyobraźnię, by skierować mnie na drogę, którą sam wybrał. Zgodziłem się, ponieważ sprawiało to przyjemność memu ojcu, a także dlatego, że byłem ciekaw zobaczyć go i usłyszeć w innej roli niż ta, którą grał wśród nas. Nie myślałem o niczym więcej. To, co działo się w sądzie, wydawało mi się zawsze tak samo naturalne i nieuniknione jak defilada na 14 lipca czy rozdanie nagród. Miałem o tym wyobrażenie bardzo abstrakcyjne, które nie robiło mi żadnej różnicy. Mimo to z owego dnia pozostał mi tylko jeden obraz - winowajcy. Myślę, że był winien rzeczywiście, mniejsza czego. Ale ten mały mężczyzna o rudym i skąpym zaroście, lat około trzydziestu, wydawał się tak zdecydowany, żeby się do wszystkiego przyznać, tak szczerze przerażony tym, co zrobił i co jemu zrobią, że po kilku minutach nie mogłem oderwać od niego oczu. Wyglądał jak sowa spłoszona zbyt żywym światłem. Węzeł jego krawata nie przylegał dokładnie do kołnierzyka. Ogryzał sobie paznokcie u jednej ręki, u prawej... Krótko mówiąc, nie muszę podkreślać; zrozumiał pan, że był to żywy człowiek. A ja zdałem sobie z tego sprawę nagle, dotychczas bowiem patrzyłem na niego używając wygodnej szufladki «Oskarżony». Nie mogę powiedzieć, żebym zapomniał wówczas o moim ojcu, ale coś ściskało mi żołądek odbierając wszelkie zainteresowanie prócz zainteresowania dla oskarżonego. Nie słyszałem niemal nic, czułem, że chcą zabić tego żywego człowieka, i jakiś straszny instynkt, jak fala, niósł mnie ku niemu z rodzajem upartego zaślepienia. Ocknąłem się naprawdę dopiero wtedy, gdy mój ojciec rozpoczął mowę oskarżycielską. Był zmieniony w czerwonej todze, ani poczciwy, ani serdeczny, w jego ustach roiło się od ogromnych zdań, które wychodziły z nich bez przerwy, niczym węże. I zrozumiałem, że w imieniu społeczeństwa żąda śmierci tego człowieka, żąda nawet, żeby ścięto mu głowę. Co prawda powiedział tylko: «Ta głowa powinna spaść.» Ale w końcu różnica jest niewielka. I wyszło na jedno, w gruncie rzeczy, skoro otrzymał tę głowę. Tyle tylko, że on jej sam nie ściął. Ja zaś śledziłem potem sprawę aż do jej zakończenia i czułem się z tym nieszczęsnym związany mocniej i bardziej blisko niż kiedykolwiek z moim ojcem. Ojciec natomiast, zgodnie ze zwyczajem, musiał być obecna przydym, co uprzejmie nazywa się ostatnimi chwila mi i co należy nazwać najnikczemniejszym z morderstw. Począwszy od tej chwili patrzyłem na rozkład jazdy Chaixa z okropnym obrzydzeniem. Począwszy od tej chwili ze wstrętem interesowałem się sądami, wyrokami śmierci, egzekucjami; stwierdziłem z zawrotem głowy, że mój ojciec wiele razy był obecny przy morderstwach, właśnie wtedy, kiedy wstawał wcześnie. Tak, w tych wypadkach nastawiał budzik na wcześniejszą godzinę. Nie odważyłem się o tym mówić matce, ale wówczas widziałem ją lepiej i rozumiałem, że nie ma już nic między nimi i że jej życie jest wyrzeczeniem. To pomogło mi jej wybaczyć, jak mawiałem wówczas. Później dowiedziałem się, że nie mam jej nic do wybaczenia, ponieważ matka aż do swego małżeństwa była biedna i bieda nauczyła ją rezygnacji.
Czeka pan zapewne, żebym panu powiedział, że opuściłem dom natychmiast. Nie, zostałem, wiele miesięcy, niemal rok. Ale miałem chore serce. Pewnego wieczora ojciec poprosił o budzik, ponieważ miał wstać wcześniej. Nie spałem przez całą noc. Nazajutrz, kiedy wrócił, mnie już nie było.”
/przełożyła Joanna Guze/

2. Po latach po raz pierwszy trafiłem do sądu – sądu pracy. Naprzeciwko mnie stała pani sędzia, która wyglądała i mówiła jak stara komunistka – tak to z miejsca ułożyło się w mojej głowie. Nie zamierzała zająć się konkretnie moim wnioskiem. Powiedziała, że wyrok i tak będzie zgodny z intencjami rządu. Rządu Tuska. Potem zaczęła wywód nad wyższością klasy prawników nad klasą nauczycieli, o których mówiła z nieukrywaną pogardą. Spoglądałem na panią z ZUS-u, będącą moja oponentką, i widziałem jak kuli się z zażenowania wobec bezczelności sędziny. Wobec dictum, przystałem na propozycję sędziny i zrezygnowałem ze swoich roszczeń. Że były one słuszne, było to oczywistością dla każdego. Chciałem jak najszybciej znaleźć się za drzwiami, gdzie moralny smród tej wokandy był już tylko wspomnieniem.  

3. Moje negatywne emocje na sądowej sali potęgowane były przez tragiczną historię dotyczącą osób należących do mojej rodziny. Ze dwa lata wcześniej chodziłem po lesie z kimś, kto miał za parę miesięcy umrzeć. Młodo, bo w wieku 40 lat. Nasza długa rozmowa prowadzona na leśnych duktach odbywała się w jakimś nie prostym do wytłumaczenia oderwaniu od codzienności, od konkretów życia. Działo się to między jedną śmiercią a drugą, która miała nadejść za parę miesięcy - porwała i wyzwoliła właśnie mojego szlachetnego rozmówcę. Rozmawialiśmy o niewinności - on tak sprawy stawiał, wbrew moim tendencjom do skupiania się na winie. Jego małżeństwo  została rozbite przez człowieka sprawującego wysoki urząd sędziowski. Gdy dobry człowiek patrzy się na sprawiedliwość złamaną nie raz, ale dwu-, trzy-, pięciokrotnie, na sprawiedliwość zgniecioną na miazgę, wtedy znalezienie ostatecznego wyjaśnienia możemy się spodziewać dopiero po drugiej stronie życia.

4. Kasta sędziowska usiłująca od roku 2015 torpedować prace Sejmu i rządu okazała się najbardziej skomunizowaną częścią polskiego społeczeństwa. Nie zawahała się przed szukaniem poparcia dla swych knowań przeciwko własnemu  krajowi u jego wrogów. Myślę, że historia wypisze za to odpowiedni rachunek i nie będzie to 100 procent emerytury

5. Tu, w tym miejscu, w tym punkcie piątym nie mogę pominąć tematu nadzwyczaj pod koniec stycznia 2018 aktualnego. Wiąże się on bardzo bezpośrednio z tym lasem, o jakim wspominam powyżej. Żydzi i Polacy -  wybaczanie, przebaczanie, interesy i interesiki, rozliczanie, rozsądzanie, hodowanie nienawiści, antypolonizm, antysemityzm, wojna – każdy czerpie z tego zasobu wedle ochoty i rozsądku. Wpływ na wybór mają zwykle bieżące wydarzenia polityczne. I nie sądy ustalają miary prawa i historii. O pomyłki łatwo. Myśleli Żydzi i Niemcy, że już nas ugotowali w zupie propagandy, fałszu i tupetu, a tu strawa jeszcze twarda. Napisałem o swoim uprzedzeniu do sędziów, a w gruncie rzeczy do samego procesu sądzenia.  Nie napiszę o swoim uprzedzeniu do Żydów, bo go nie ma. Są tylko fakty, na nich polegam. W tym lesie, miejscu ostatniego spaceru z bliskim mi człowiekiem, sprawiedliwości nie znajdziemy. Przeczesywali go kiedyś Niemcy w poszukiwaniu Żydów. Opisałem kiedyś na NB historię dwóch, tu ujętych, bohaterskich uciekinierów, którzy  woleli zginąć niż wydać pomagającego im Polaka. Kawałek dalej, od miejsca w którym byli oni przez Niemców katowani, w domu nieopodal lasu, chłop polski przechował dwóch Żydów do samego końca okupacji. Obiecywali mu za to duże wynagrodzenie. Nie dostał tego czego się spodziewał i bezpośrednio po wizycie u nich nagle zmarł. Otruty!  Nie  napiszę, że prawdopodobnie. W bilansie ogólnym wiadomo, że więcej nieszczęścia przynieśli Polakom Żydzi, aniżeli miało to miejsce odwrotnie. To się wie, ale gdy postępowanie sądowe łatwo zmienić w sądowe polityczne preparowanie, biada prawdzie.