Sadurska w zarządzie PZU. Belka w oku opozycji


Żyjemy w szczęśliwym kraju rządzonym przez przyzwoitych ludzi, skoro w oczach opozycji do rangi wielkiej afery urasta przejście szefowej Kancelarii Prezydenta Małgorzaty Sadurskiej do zarządu PZU.

Dla tych wszystkich Kierwińskich, Grabców, Neumannów i innych Szejnfeldów nie ma znamion afery czy skandalu sprawa porażających wyników ekshumacji ofiar katastrofy smoleńskiej, czy też sposób sprawowania władzy przez rząd obywatelsko-ludowy, jaki wyłania się dzięki kolejnym publikacjom taśm ze studia nagrań „Sowa & Przyjaciele”. Przechodzą obok tych tematów z uśmiechem i stadionową przyśpiewką na ustach, bardzo popularną za selekcjonerskich czasów Franciszka Smudy — nic się nie stało, Polacy nic się nie stało.
Dla nich olbrzymią aferą jest wspomniany wyżej transfer, a jednym z podstawowych zarzutów kierowanych pod adresem Małgorzaty Sadurskiej jest rzekomy brak kompetencji potrzebnych do objęcia tego stanowiska. Wydaje mi się, że wykształcenie prawnicze oraz podyplomowe studia z zarządzania i organizacji biznesu, czy też wcześniejsza praca na stanowisku szefa Kancelarii Prezydenta RP, są wystarczające, by temu sprostać.

Najbardziej groteskowe w całej tej sytuacji jest to, że zarzuty te czynią ludzie, za których rządów na czele Ministerstwa Spraw Wewnętrznych stała teolożka, a Ministerstwem Sportu i Turystyki rządziła pani, która potrafiła zapytać o to, kto wybierał drużyny do finału Pucharu Polski. Takich przykładów można by mnożyć, ale już na podstawie tylko tych wymienionych hipokryzja PO jest aż nadto widoczna. Czego jednak można się spodziewać po ludziach niezdolnych do jakiejkolwiek samodzielnej, głębszej refleksji, bazujących na „przekazach dnia” otrzymywanych porannym SMS-em? Czego oczekiwać od przedstawicieli ugrupowania, którego często reprezentantem w audycjach telewizyjnych jest niepełnosprytny Michał Szczerba?

I PO, i PiS zarzucają sobie nawzajem kumoterstwo i partyjniactwo przy obsadzaniu stanowisk w Spółkach Skarbu Państwa, a zarówno jedni, jak i drudzy przeprowadzali niemal „dywanowe naloty” na te posady, gdy tylko obejmowali rządy. Nie widzę w tym nic nagannego, by aktualnie rządzący — niezależnie od tego, kto by to nie był — obsadzali władze spółek swoimi zaufanymi ludźmi, skoro odpowiadają za wyniki finansowe tychże. Dopóki spółki zwiększają swoją wartość, generują zyski i nie ma znamion działalności na ich szkodę, dopóty jest mi kompletnie obojętne, kto zasiada w ich władzach.

„Ulica” żyje swoimi problemami i jeśli odczuwa wyraźną poprawę w swoim budżecie domowym, jeśli podnosi się standard życia jej rodziny, jeśli czuje się bezpieczna we własnym kraju, to w głębokim poważaniu ma kto jest prezesem Trybunału Konstytucyjnego, kto prezesem Orlenu, a kto dyrektorem cyrku Arena.