Krzyk ptaka

  Ekologia? Jaka ekologia – dewastacja i szaber!
  Jako obywatel czuję się wciąż bezradny wobec zniszczeń, zagrożeń i wobec ich lekceważenia. Kilka lat temu napisałem coś o tym. Uznałem, że 
właśnie teraz, w dniach skoncentrowania uwagi na ekologii i na Polsce, ten głos prowincji polskiej  jest  wskazane upublicznić    Treści nie musiałem zmieniać - zło wiąż trwa. Nie wiem czy nie przesadziłem z nadmiarem wątków, dlatego jako pomoc pojawiło się tych kilka fotografii. Niech stanowią też dowód, że przy mylącym może stylu autor zajmuje się rzeczywistością i konkretami. Krzyk ptaka 

   Ptak nie wziął się z mitu - to on był wcześniej. On jest na początku kultury, tej, która niesie jego - orła nad sobą. Jest pieczęcią jednakiego rozumienia świata przez prekursorów nowych cywilizacji. Nie znajdowali dla siebie lepszego znaku od tego, który był trzymany w górze przez każdy z legionów imperium rzymskiego - siły, która kształtowała losy kontynentów. Z całego zwierzyńca, przez tysiące lat tak przystępnego i ważnego dla mieszkańców Europy, one - wielkie drapieżne ptaki najbardziej imponowały człowiekowi. Nie było to naśladownictwo wzoru, lecz wciąż nowe odnajdywanie sposobu na wyrażenie melodii duszy, gdy oczy patrzą na tą samą puszczę, przyrodę tego samego słońca i podobnych wiatrów.
  Te z największych państw Europy i Nowego Lądu oddały honor wielkiemu ptakowi, obierając go sobie za godła.

  Zwykle to on ciebie pierwszy zauważy, wiec trudno nacieszyć oko jego bliskim widokiem. Czasami, wiedząc, gdzie lubi siadać, można go podejść; albo starając się poruszać jak najciszej, natknąć się na niego przypadkiem, gdzieś w leśnym dukcie lub na skraju lasu.
Wielki - nawet zanim rozłożył skrzydła.
Silny - pokrywa z piór niczym pancerz na mocnym torsie.
Odważny - w ruchu głowy, w spojrzeniu bez strachliwości niezadowolenie z nadejścia intruza.
Szybki i zwinny - pęd niemalże natychmiastowy przez zrzucenie się tego splotu mięśni z gałęzi w powietrze, które zostało stworzone dla tego ciała (tak jak cały świat został stworzony dla człowieka).
Fascynujący - cały las ze swym miliardem drobnych cudów służy mu tylko za tło.
Bogaty w coś, czego człowiek nie może sobie przywłaszczyć – w umiejętność lotu.

  Spojrzenie spod obłoków, możliwość przekraczania naziemnych barier - rzek, wąwozów, grani i mórz stanowią inną, wyższej rangi wolność. Ten ptak jest wyzwaniem dla wyobraźni człowieka, a temu pozostaje tylko w ten sposób mu towarzyszyć; zawisnąć pod obłokami nie czując swojej wagi, nurkować i wzbijać się w ośrodku, w którym czuje się tylko siebie oraz nieskrępowany niczym, żadną materią, ruch. Przyjemność lotu zbliża się do przyjemności nieposiadania ciała; albo do posiadania ciała doskonałego.

Ogarniać wzrokiem odsłonięty świat, móc błyskawicznie znaleźć się nad wybranym miejscem, to wszystko oznacza – mieć tą ziemię, panować nad nią. Być dzieckiem przestworzy pozwala być jednocześnie dzieckiem gór, które wyobraźnia rysuje skosami i pionami wzwyż i dzieckiem oceanu, rozlewającego się lasami i polami po niebieski widnokrąg. Przestrzeń towarzysząca człowiekowi nizin ograniczona jest do wymiaru stopa-głowa i do odległości oczy-pierwsze drzewo, zasłaniające resztę świata.

Napowietrzne maszyny w pewnym tylko stopniu rekompensują nielotność, ale nieposiadanie ich przez starożytnych, wzmagało uczucia zazdrości i podziwu dla ptaka. To stworzenie przewyższało ich niedościgle. Dlatego znalazło się na tarczach herbowych.

  Krzyknął. Z południowego uśpienia ocknęło się wszelkie stworzenie.
Gdzieś jest… Nie blisko i nie nisko jakby się wydawało podług siły tego dźwięku. Nie w lekko zmatowiałej od oparu pierwszej warstwie powietrza znad doliny Lubszy, nie w kolejnym piętrze zsiekanym promieniami słońca, ale tam gdzie atmosfera jest czystym, błękitnym kryształem, mającym już więcej wspólnego z czarnym kosmosem niż z matką Ziemią. Wzleciał i krzyknął. Krótki, przenikliwy dźwięk; zawsze zaskakujący – bolesny w pierwszym ułamku sekundy i przedziwnie, niczym raj, uspokajający w ostatnim drżeniu powietrznej fali.
Ptak oznajmił:
- Jestem. Jak zawsze jestem.
W jego krzyku, który jest złotą strzałą, słodki jad, narkotyk, po którym śni się o tych stronach do końca życia. W truciźnie smak wszystkiego, co tworzy tę krainę wytyczoną zasięgiem dojmującej wibracji: jest tu korzonek trawy, mrówka, galas z liścia dębu, jeżyna, grzyb śmierdzący, sierść wiewiórki i ziemia poświęcona w zapomnianej intencji.

Nie skorzysta ze swej swobody i nie odleci stąd, choć mógłby. Tu przestrzeń nad doliną, wypełniona jest czymś tak przezroczystym, tak bez skazy, tak odwiecznie prostym. Prastary instynkt nakazuje mu wybrać to miejsce. Czyni go strażnikiem tej najłatwiejszej, naturalnej geometrii wszechświata – przestrzeni lokalnej i jednocześnie nieograniczonej; nieskończonej a w pełni widzialnej, dającej się objąć. Tu historia życia – botanicznego i zoologicznego; tu historia człowieka, który zatrzymał się kiedyś nad tą rzeką; tu historia techniki przeobrażającej krajobrazy; tu historia Zbawienia - Pan Bóg pozwala tu trwać duchom.

  Nie płynie prosto, ale też nie błądzi meandrami po równinie – tu takiej nie ma. W lesie przebija się małym przełomem między pagórami. Nazwali ją Miłą. Taką jest ta rzeczka od pierwszego wejrzenia. Tak się tłumaczy jej nazwę Lubsza. Taką jest ta okolica.
Tyle jest rzek, ale żadnej z nich, mieszkańcy nie wyznali w ten sposób uczucia. To nie zauroczenie tylko jakiejś jednej poetyckiej duszy, do utrwalenia nazwy potrzebna była zgoda całej osady, plemienia. Zanim po tysiącu lat nazwa przestała być zrozumiała, musiały jej używać całe pokolenia znające dokładnie jej sens. Przez setki lat ludzie do rzeki mówili:
- Kochana.
Widać zasługiwała na to.

  Archaiczne minogi, nieuważne, jakby ich receptory pozostawały wciąż nierozwiniętymi od milionów lat, przylegają w kłębiących się splotach do dna w miejscach, w których odsłaniany jest czysty piasek.
Rzadki tu pstrąg, boi się za to podwójnie i tylko wtajemniczeni wiedzą, czym jest to ciemne mignięcie przy dnie; stary las pozwala, by słońce tylko wąskimi rzutami wświetlało się w wodę; brzeg wysoki w tym miejscu też nie ułatwia zadania obserwatorowi. Tu właśnie raki. Też nieczęste. Ale za to drobnicy nie brakuje. Wśród niej małe ławice rybek charakterystycznych dla tej wody, jakoś nie do znalezienia w ichtiologicznych atlasach, oczy wypukłe a ciało niespotykane: jakby przezroczyste, żółtawe. Król tej wody, zimorodek, ma czym karmić swoje pisklęta.

Oto piękno innej kategorii. Odbiera wprost oddech. Nieskalany błękit nieba robi wrażenie, ale to lazurowe światło, przelatujące pod nogami, w głębokim korycie rzeki, ocienionym gęstwiną drzew i nadrzecznymi krzakami, wśród ciemnych tonów zieleni i brązów, wśród bezdźwięcznych szarości swą piorunującą niebieskością razi myśli. Jak może istnieć takie dziwo? Zimorodek gniazduje w norach nabrzeżnych. Nim wleci do norki zatrzymuje się chwilę na gałązce, która potem drży jego niepokojem, bo nie mógł on nie zauważyć czyichś nachalnych oczu.

  Ten nadrzeczny las umie zafascynować:
czerwone jelenie, wielkie jak krowy i mysikrólik, zmyślna odrobina pierza, myszkująca w kupie chrustu nad rzeką;
świerki tak dorodne, że pod nimi ciemno zawsze; a tylko trochę dalej niebo całkiem odsłonięte na wrzosowym wzgórzu, gdzie nawet brzozy mają za sucho i stąd koślawe;
na złotych polanach nad dzikimi goździkami beztroskie niebieskie motyle; ważki metaliczno-zielone, ze swym niepokojącym lotem, ponad sitem na podmokłej łączce;
wszędzie piachy jasne lub rude, a potem nagle odsłonięta przez wodę żyła białej gliny, tak czysta tą bielą, że w wyobraźnia dzwoni raz delikatnością żarskiej porcelany, raz mocą spiżu wśród białych galerii lipinieckiego kościoła.
A krzyk ptaka ponad tym wszystkim.

  Pozostałość Słowian połabskich, tak określa się dziś ten lud – pozostałość, relikt. Siebie nazywają Serbami, dla innych są Serbołużyczanami lub Łużyczanami. Trwali tu od najdawniejszych początków słowiańszczyzny w Europie, od VI wieku aż do wieku XX. Niszczeni, eksterminowani przez ponad 1000 lat przez Germanów i Polaków. Lekceważeni, zapomniani, nie dopuszczani do głosu, jak w czasie paryskiej konferencji pokojowej. Z całego wielkiego szczepu Słowian Zachodnich zostali tylko oni. W roku 1945 musieli opuścić swoje tereny na wschód od Nysy ostatecznie. Zostały po nich tylko nazwy. W Żarach te niemieckojęzyczne, których nie dawało się zatrzeć, bo w metalu: Sorau Niederlausitz; na polskich mapach oswajane według niejasnych zasad – rzeka Lubsza, Lipinki Łużyckie… A nie ma języków bardziej zbliżonych do polskiego, niż te dwa - dolnołużycki i górnołużycki.

Nie ma ich. Wyrzucono z tej ziemi jej odwiecznych mieszkańców. Dekady szalonych przemian społecznych, niesłychanych wynalazków okazały się czasami nad wyraz okrutnymi. Nie ma ich; nie ma i Niemców.

Głos ptaka dociera do kościoła. Przy kościele cmentarz. To daleko, na drugim końcu wsi, ale umarli i tak go słyszą. Cieszą się po swojemu tym krzykiem, przenikającym na wskroś wszystkie warstwy istnienia.

  Na dziwnym pomniku jedności, który dawniej był symbolicznym grobem żołnierzy niemieckich, tych, którzy opuścili swoich na zawsze, widnieją dwa napisy. Jeden dawny, niemiecki, z boku obelisku, jest zwyczajowym cytatem z Ewangelii św. Jana:
„Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie oddaje za przyjaciół swoich” (J 15:13).
Drugi nowszy, dwujęzyczny jest mniej metaforyczny: „Tym, dla których ojczyzną było Linderode i tym, dla których nowa ojczyzną stały się Lipinki Łużyckie”. Choć te szlachetne słowa jawią się tu jako formuły, tak należało w określonej epoce myśleć, aby nie uchybić poprawności ustrojowej i historycznej, to wszelako stosownie przypominają o łzach wdowich i sierocych nieoszczędzonych ani jednemu domostwu.

  Staroświeckie klamki domostw czekają na powrót synów, którzy będą chcieli wejść bez pukania. Czekają na dłonie, które w agonii, w tym z jednych najpiękniejszych ludzkich gestów, w ostatniej wypowiedzi ciała, ścisnęły garstkę ziemi gdzieś na Bałkanach, na polach Flandrii, nad Wołgą, a śmiertelne sny oszukiwały, że to nie obca ziemia, a swój, łużycki piach.
Wokół każdego komina krążą duchy tych, którzy nie zdołali nasycić się swą ziemską ojczyzną, widma niezaspokojonych miłości. Coś chce powiedzieć duch dziewczyny w czepku na głowie. Idzie powoli przez łąkę w pełnym słońcu. Nie przychodzi bez celu. Nie umie mówić, teraz już nie. Ale ktoś, kto dotknął łodyżki zatkniętej kiedyś przez nią w Piśmie Świętym, może zrozumie jej pochylenie głowy - w kobiecym zawstydzeniu, w jakiejś prośbie prawie bez nadziei. Może komuś takiemu Pan Bóg pozwoli pojąć z niewinnej młodości, z dramatycznego krańcowego napięcia, z jakiegoś złamania w jej sylwetce, po co to wszystko? Kiedyś i potem; tutaj i wszędzie.

  W tej piaszczystej, polodowcowej roli rodzą się kamienie, które trzeba zbierać i wynosić, by nie przeszkadzały w uprawie. Wzdłuż pól leżą ich szańce. Część kamieni posłużyło za budulec, część na utwardzenie dróg, a te, które zostały, będą jedynym świadectwem pracy chłopskich rodzin. Przez setki lat przez świeżo uprawioną, pulchną rolę brnął ze swoim ładunkiem kamieni gospodarz serbski, niemiecki, polski; albo ich dzieciaki - mozołu trzeba uczyć jak najwcześniej. Raz przenikał ich chłodny wiosenny przeciąg, innym razem moczyła ich dłonie uparta mgła lub kręciło w nosie od kurzu, a oni niechcący tworzyli przez lata najtrwalsze dzieło - śladu po plonach, żywoty dokonane a kamienie zostały. Gdy ptak krzyczy, za każdym razem w nich jakby dzwonienie.

Tak: modlitwa zaniesiona, chleb zjedzony, kamienie zostały. Z konsekwencji, z pracowitości, z szacunku dla prawa, z niemieckiego geniuszu – nie na żyznych polach, nie w klimacie o wiecznej wiośnie, zrodziło się bogactwo i potęga niemieckiego państwa. W każdym domu Biblia, uczone książki, gazety, elektryczność. Maszyny, silniki i samochody. Radio. Nuty i katalogi mód. Tuż koło Lipinek autostrada do stolicy, do Berlina. Reszta świata nie nadążała. Ponad doliną rzeki dwa krzyżujące się szlaki kolejowe - kunszt inżynierii. Zespolone z krajobrazem, choć prowadzone wysokimi nasypami. Mostów siedem.

  To nie dawno zapomniane królestwo, to prawda na wyciągnięcie ręki. Mówisz, że ewolucję naturalną widać, geomorfologię też, dzieje człowieka oczywiste jak bieg czasu, postęp techniczny - każdy rozumie; ale twierdzisz, że nie widać tu historii Zbawienia.

Niewiarygodnie upadł potężny naród. Wywołał dwie światowe wojny. Naród wyjątkowo moralny dopuścił się odrażających zbrodni – zabijał doszczętnie, do ostatniego oseska inne narody. Zbudował fabryki zagłady. Naród zatruty pychą – naród słuchający Szatana.

Oni upadli, lecz wszyscyśmy otrzymali wielką nauczkę. Jeśli jesteś dzieckiem Bożym, jeśliś otwarta (otwarty) na głos Pana, nie możesz nie uczestniczyć w ich tragedii. Pan Bóg wie, jakie byłyby twoje postępki na ich miejscu. Więcej modlitwy? Nie. Więcej pracy? Nie. Mniej pychy? Jeśli nie, to i twoja wina.

  Nie widzisz Zbawienia? Nie zobaczysz go więcej w Palestynie pomiędzy Żydami a Arabami. Ani w Koloseum rzymskim. Pójdź nad Lubszę. W lesie, na prawym brzegu, znajdziesz omszały głaz z napisem od strony rzeki – rzadkie, pochyłe litery, płytko wyryte. Zatarł je czas albo kamień był za twardy. Poczuj się ślepcem - byłaby to całkiem mała cena - stracić wzrok, by znaleźć Prawdę. Spróbuj przeczytać dotykiem. Stoisz pośrodku dziejów, dano ci jeszcze więcej jak Izraelitom. Jesteś w sercu starożytnej krainy, której dolą było upaść, choć łatwo było tu w szufladach znaleźć kombatancki krzyżyk z napisem: „Bóg z nami”. Do tego, co było powiedziane w Dobrej Nowinie, Pan Bóg przez kolejne dwa tysiące lat dołożył więcej. Jak to odczytać? Zajrzyj w siebie. Jaką prawdę chcesz zostawić na tym głazie, żeby była warta tego kamienia, żeby była potrzebna komuś za tysiąc lat?

  W dzień pogodny, dojrzały latem, kiedy sklepienie jednym niebieskim dachem i ta dostałość niesie się ciepłymi prądami w górę, ma miejsce ten porywający moment. Młode wylatują z gniazda. Najpierw słychać zamieszanie. Jedno z rodziców, latając tuż nad lasem jakimiś ciasnymi ósemkami, krzyczy natarczywie - w głosie zachęta i niepokój jednocześnie.

Spod lasku koło Chudego dostrzec można młodego - łopocząc intensywnie skrzydłami wzbija się na pierwsze kilkanaście metrów, by po chwili opaść nagle, gdy sił na szalone machanie zabrakło. Wydaje się, że młody w najlepszym wypadku osiądzie na gałęziach a jeśli się na nich nie połamie, to spadnie gdzieś na dno lasu. Nie, okazuje się, że miał dostateczny zapas wysokości, by zdążył się w nim zbudzić pra-instynkt podpowiadający mu, że należy przejść do lotu szybującego i odzyskać dawną wysokość i nowe porcje siły, która pozwala zyskać mu jeszcze większy zapas przestrzeni pod sobą. Drze się wniebogłosy - już zaczął kontrolować swoje ciało w powietrzu. Wspina się łamiącym się lotem, często trzepocząc skrzydłami bezproduktywnie, ale już jest panem sytuacji. Euforia, w jakiej się znajduje powoduje, że chce się wznieść jak najwyżej – już. Od pierwszego razu. Pnie się w górę i wrzeszczy z zachwytu. Stary odzywa się krótko i dyskretnie, jakby bojąc się przeszkodzić dziecku, które podjęło się ryzykownego dzieła.

Ujmująca ekspresja przyrody – inicjacja naprzeciw biegłości; pierwszy, niezgrabny, wzruszająco nieporadny lot młodego i eleganckie, lekkie, skończenie opanowane wirowanie po ciasnej powierzchni walca w wykonaniu dorosłego ptaka.

A nad lasem już drugie młode. Rodzic mu towarzyszący jest jakiś skonsternowany, znika co jakiś czas nad lasem. Wnet wyjaśnia się, co przeszkadza mu w asekurowaniu pociechy. Jest trzecie młode! Szczęśliwy, bogaty, obfity rok… Nieważna w tej chwili przyszłość – rozstania, wichry, słoty, głód – w tej rozkrzyczanej, rozemocjonowanej ptasiej rodzinie jest jakaś niezwierzęca satysfakcja, duma i uciecha. To dzień pełni życia.

Trzy młode w powietrzu i dwoje mistrzów, demonstratorów – tak jawna, w tej lipinieckiej przejrzystości, jedna z tajemnic tego świata: nauka przez naśladowanie z widzenia i z tego samego czucia; najpewniej nie tylko w obrębie jednego gatunku. Debiutanci objęci kołem z każdą chwilą czują lepiej powietrze i nieśpiesznie porzucają przyjemność, by, skłonieni przez rodziców, osiąść - jeszcze po sztubacku, gdzieś na wierzchołkach sosen, nad samą Lubszą.

„Opuścić rodzinne gniazdo”… To jest ten moment, w których świat zwierząt przemawia do człowieka, przepala emocją jaźń ludzi i ci na wieki kodują te przeżycie w swoim języku, czyniąc je swoim zbiorowym doświadczeniem. Pozornie nie pamięta już ono ani ptaka, ani człowieka czującego zew wolności, który od tego patrzenia też naszykowany jest do lotu, jednak wszyscy słyszą w tych słowach brzmienie pradawnych namiętności.

 Nie będzie już tutaj Łużyczan. Przyszli nowi, na miejsce nieszczęśników inni wygnańcy, którzy musieli zostawić swoje domy, swoje bogactwo, swoją biedę. A gdy po latach zaczęli uznawać ten kraj za swoją prawdziwą jedyną ojczyznę, przyszedł czas zniszczenia rzeki przez najeźdźców.
- Szwajcaria! To flaga Szwajcarów powiewa przed siedzibą barbarzyńców w Żarach. W imię zysków zdewastowali tę krainę, tą swoją nową kolonię.
Najbogatsi na świecie, skrupulatni i zapobiegliwi, dbający o swój kraj, o siebie, jak mało kto. Każdy z nich ma dla siebie miejsce w bunkrze przeciwatomowym z odpowiednim zapasem środków do życia. Wszystkich trafi szlag, oni przetrwają. Mądrzy są. Mogli zarobić sporo, ale dlaczego nie dołożyć jeszcze paru milionów. W tej Polsce łatwo o sprzedawczyków, zapewnią ochronę,
- Nikt nie podskoczy, gdy ścieki puścimy tą strugą.
- Gwarantujemy. Te nadrzeczne wioski zamieszkują nieporadni niby-tubylcy, osiedleńcy-repatrianci za Buga, jeśli nawet zaprotestują, to nikt ich nie posłucha.
- Hańba wam, Szwajcarzy, wam neutralnym i pokojowym. Tu nie ma wątpliwości, tu nie było dyplomacji - postąpiliście bez skrupułów. Zamordowaliście rzekę świadomie, z pełną premedytacją, nikczemnie, w przekonaniu o bezkarności.
 


 

  Patrzą duchy na to spustoszenie.
Zabito rzekę. Zlikwidowano cmentarz niemiecki. Kompletnie. Wyrwano epitafia z jego murów. Rozszabrowano budynek stacyjny - tak mądrze zaprojektowany: o drzwiach podwójnych, z przytulną poczekalnią, zawsze ciepłą i czyściutką, z wygodnymi głębokimi ławkami, z pomieszczeniem dla zawiadowcy niczym mostek kapitański, wyposażonym w te wszystkie magiczne wajchy, z tym bocznym żółtym światłem podwajającym jeszcze ciepły urok, służącego pokoleniom, miejsca. Został goły peron. Rozebrano tory słynnego szlaku kolejowego z Wrocławia do Berlina; wywieziono skrupulatnie nawet bazaltowe podłoże. Teraz zabiorą się za mosty. Na ich cegłach złowieszczy napis: „demolka”.

Stacja „Europa Żałosna”.