17 września 1939

Chyba co roku daję na blogu ten kawalek wspomnień mojej Mamy. Co roku jest aktualny.

I. 1939. Koniec mojego pięknego świata
Wakacje 1939 roku spędzaliśmy we Lwowie, w naszym domu blisko peryferii miasta położonym w pięknym, dużym naszym ogrodzie. Ojciec mój był znanym działaczem politycznym i pracownikiem w przedsiębiorstwie naftowym „Gazolina". Matka pracowała społecznie, poza tym zajmowała się domem i dziećmi, tzn. mną i moim młodszym o dwa lata bratem Bronisławem.
W miarę jak Polska utrwalała się gospodarczo i politycznie, rodzinie naszej powodziło się coraz lepiej. W 1936 roku moi rodzice kupili sporą (ok. trzech tysięcy metrów kwadratowych) parcelę we Lwowie przy ulicy Norwida i tam zbudowali pięciopokojową willę, dość skromną, jak na poglądy wielu naszych znajomych. Po maturze w gimnazjum im. Królowej Jadwigi w 1937 roku wysłali mnie do Paryża na studia.
Wydawało mi się, że życie jest piękne i doskonale ułożone. Polityką nie zajmowałam się, uznając działalność ojca i matki za wystarczającą, a ponadto całkowicie zgodną z interesami Polski, która była dla mnie nie tylko ukochaną ojczyzną, ale również stałym, niewzruszonym kamieniem węgielnym naszego życia.
Właściwie wojna zaczęła się dla nas już 23 sierpnia 1939, kiedy to przyszła wiadomość o zawarciu paktu o nieagresji Ribbentrop-Mołotow. Umowa ta była dla nas jak uderzenie młota po głowie. Wprawdzie wszyscy byliśmy pewni, że Niemcy na nas napadną i że musimy się bronić ze wszystkich sił, ale ta niedwuznaczna groźba przyprawiała o rozpacz.
Ja – młoda i niedoświadczona – bardzo pragnęłam się jeszcze łudzić, bo przecież uczono nas przez całe życie, które upłynęło w niepodległej ojczyźnie, że jesteśmy silni, zwarci, gotowi i chociaż trzeba będzie ponieść wiele ofiar, musimy zwyciężyć.
Na razie jednak, w ostatnie dni sierpnia, pogoda była tak piękna, że wprost nie chciało się wierzyć w czarną przyszłość. Szykowaliśmy wszyscy czarne zasłony na okna, oklejaliśmy szyby paskami papieru (naiwne przygotowania przeciwlotnicze), krzepiliśmy się wzajemnie wiarą w nasze siły i w przyjaźń Zachodu.
Muszę przyznać, że w całym domu – było nas czworo, rodzice i młodszy brat Bronek – to ja okazywałam się największym tchórzem. Przez cały sierpień budziłam się w nocy ze strachu i szłam spać na kanapkę w pokoju rodziców, bo bałam się być sama. Ojciec mój gniewał się za takie panikarstwo i starał się wpajać nam wiarę w nasze możliwości walki i oporu. Całą I wojnę i do 1921 roku spędził w Legionach i w Wojsku Polskim, i miał proste, żołnierskie podejście do przyszłości. Okazało się niestety, że moje lęki nie były nieuzasadnione.
Lwów był bombardowany przez Niemców już od godziny 10.30 w dniu 1 września, w okolicy Dworca Głównego. Byłyśmy tam z Matką, mając zamiar zorganizować jakąś kantynę dla żołnierzy odjeżdżających na front, co się potem okazało punktem opieki i zaopatrzenia dla licznych uchodźców z zachodnich terenów Polski. Pamiętam, że już 1 września stał na dworcu pociąg z uchodźcami z Krotoszyna. Były to rodziny tamtejszych żołnierzy garnizonu na granicy i miejscowych kolejarzy. Zawsze piękny dworzec we Lwowie już tego pierwszego dnia wyglądał jak obozowisko. Przed gmachem na olbrzymim trawniku leżeli rozłożeni żołnierze, matki z płaczącymi dziećmi i w ogóle cały tłum, taki jaki później zbyt często widzieliśmy w różnych miejscach i okolicznościach.
Urządziliśmy więc tę świetlicę z wyżywieniem, a już po kilku dniach w naszym domu zaczęli się pojawiać liczni uchodźcy z zachodniej i centralnej Polski, różni nasi krewni i znajomi. Niektórzy uciekali dalej, gdyż do 24 września 1939 Lwów był bombardowany, chociaż stosunkowo może mniej niż inne tereny, np. Warszawa. Jednak, to że wojska niemieckie podeszły pod Lwów już 12 września, wydało nam się straszliwą, niewiarygodną klęską. Do Krakowa, do Katowic, do Poznania – ostatecznie, ale do położonego na wschodnich krańcach Polski Lwowa? To zupełnie przerastało moją wyobraźnię·
Poza pracą w kantynie tkwiłam całe dnie przy radiu. Najpierw – do 7 września – co chwila podawano pozdrowienia Wodza Naczelnego dla bohaterskich żołnierzy Westerplatte z prośbą o dalsze wytrwanie. Pamiętam, jak jeden z naszych zmobilizowanych wojskowych przyjaciół mówił z zachwytem:
– No, ci co tam zostaną żywi, wszyscy wyjdą z Virtuti Militari.
Nie wiem dotychczas, czy tak naprawdę się stało, ale w PRL długo trzeba było czekać na rzeczywiste uznanie dla tych i innych żołnierzy września.
Tymczasem klęska zbliżała się coraz wyraźniej i choć był jeden radosny dzień, 3 września, gdy Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Niemcom, to widać było, że jest źle, bardzo źle.
Trzeba tu powiedzieć, że należeliśmy niewątpliwie do grona ludzi, którym w Polsce lat 1918-1939 powodziło się coraz lepiej, w miarę jak kraj się rozwijał. Ojciec mój był w chwili wybuchu wojny przewodniczącym Obozu Zjednoczenia Narodowego w okręgach południowo-wschodnich (woj. lwowskie, tarnopolskie i stanisławowskie), przewodniczącym Związku Legionistów Okręgu Lwowskiego, a pracował jako dyrektor Banku Naftowego i członek Rady Zawiadowczej firmy naftowej „Gazolina", gdzie zresztą pracował przez cały okres niepodległości od 1921 roku. W poprzednich jedenastu latach był trzy razy posłem na sejm z listy BBWR, gdyż po przewrocie majowym zaczął jako legionista działać politycznie. Był bardzo znany w całym tym południowo-wschodnim okręgu, gdyż wiele jeździł na wiece i zebrania przedwyborcze i inne. W okresie oblężenia Lwowa przez Niemców został zmobilizowany do pracy w sztabie obrony Lwowa (w 1938 roku, w dwudziestolecie odzyskania niepodległości, był mianowany majorem); zabrał wtedy ze sobą mego brata, harcerza, który został gońcem w sztabie.
Dzień najgorszy, chyba dotychczas jeszcze najgorszy w moim życiu, to 17 września 1939 roku. Można by go porównać jeszcze z inną niedzielą­, 13 grudnia 1981 roku. Nie mamy jakoś szczęścia do niedziel. Ale wtedy był to koniec świata. Tak to odczułam i po czterdziestu pięciu latach widzę, że odczułam prawdziwie.
Była to niedziela, piękna pogoda, jak zresztą przez cały ten nieszczęsny wrzesień. Jak zwykle każdego dnia rano wstałam około 7.30 i pobiegłam do radia, posłuchać, co się dzieje na innych frontach. W tym czasie my też byliśmy już na froncie, Niemcy byli dosłownie o kilkanaście metrów od naszego płotu po drugiej stronie ulicy. Od kilku dni na słabej fali Warszawy II udawało się nam usłyszeć zachrypnięty głos prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego.
Tym razem prawie natychmiast usłyszałam w radiu radosne i entuzjastyczne krzyki po rosyjsku, w których wyraźne były właściwie tylko dwa zwroty: Krasnaja Armia, mareszal Woroszyłow, w kółko to samo zachrypniętym głosem. Poczułam, że coś jest bardzo niedobrze, ale ponieważ nigdy, po dziś dzień, nie nauczyłam się po rosyjsku, zawołałam Matkę, która znała ten język doskonale jeszcze ze szkoły w zaborze rosyjskim.
– Oni mówią, że Polska przestała istnieć, że rząd uciekł do Rumunii, a Czerwona Armia pod dowództwem Woroszyłowa wkroczyła zwycięsko na nasze ziemie, aby uwolnić uciemiężone narody Ukraińców i Białorusinów i połączyć te ziemie z Ukrainą i Białorusią – przetłumaczyła Matka, blada jak ściana. – To koniec.
Chodziłam po naszym zielonym, pachnącym ogrodzie i płakałam – mój świat się skończył.

Anna Rudzińska, O moją Polskę, Warszawa Poltext 2011, wyd. II (napisane w stanie wojennym w latach 1986-1999))