2
Miasteczko, przez które przechodziłem codziennie idąc do szkoły, jeśli akurat dojeżdżałem, intrygowało mnie stojącą na stromym brzegu ulicy cerkwią. Całkiem zwyczajną, podobną do innych kościołów wokół i nawet bez cebulastego zwieńczenia szczytu dachu, za to z wielką kłódką na drzwiach wejściowych. Do środka nie dało się niestety zaglądnąć , choć oczywiście próbowałem to zrobić. Dużo później dowiedziałem się, że składowano tam wtedy sól, pastewną chyba . Tej więc to soli strzegła wielka kłódka, a nie skarbów ikonostasu i tajemniczej wtedy dla mnie kultury, którą moi niechętnie wspominali, bo zbyt świeże były jeszcze wspomnienia łun nad tym skrawkiem ziemi. Gorycz osiadła ludziom na sercach i słowach.
Miasteczko było tak samo szare jak cały kraj wtedy. Jakby stale zanurzone we mgle nijakości. Nowością dla mnie były pożydowskie sklepiki usytuowane na skarpie nad drogą po przeciwnej stronie cerkwi. Drewniane, zwrócone szczytami w stronę drogi. Takich sklepików gdzie indziej już nie było. Witały wchodzącego dzwonkiem zawieszonym nad drzwiami, który jednocześnie gdzieś z przepastnego ciemnego wnętrza prywatnego świata przywoływał sklepikarkę . Nie wiem jakiej była narodowości, ale brzmi mi jeszcze w uszach jej jakby lekko chrapliwe pytanie:
- To czego kawaler dziś potrzebuje ?
A kawaler potrzebował zwykle pięć , czasami, przy dobrej koniunkturze - dziesięć papierosów marki „sport”; obrzydliwego świństwa, które można było kupić w niewielkich białawych paczuszkach z czerwonym napisem, lub „na sztuki”.
Obok wznosił się budynek apteki , do której nieodmiennie wysyłaliśmy pierwsze roczniki licealistów po „odrobinę sapiencji”.
Myślę teraz, że idąc tą starą węgierską drogą, właściwie traktem, ocierałem się o resztki dawnego świata, którego symbolami stawały się w równej mierze i senne domy miasteczka zgrupowane przy miniaturowym ryneczku , i nieczynna cerkiew, i pożydowskie sklepiki, i pałacyk na peryferiach.
Właściwie przechodziłem przez ten świat, bo miasteczko, chociaż niepozorne przecież niejako go uosabiało.
Jednak trzy elementy tego świata już wtedy nie istniały. Nie było już Żydów, grekokatolików i ziemiaństwa. Zdarzały mi się co prawda jeszcze bezpośrednie resztkowe spotkania z nimi, ale już tylko w szczątkowej formie.
W dodatku bardziej domniemane niż prawdziwe.
Jakaś sklepikarka jak powyżej, ukraińskie zdania słyszane w autobusie z Pełkiń w dzień targowy, czy rozmowa z wujkiem wychowanym we dworze.
Wszyscy oni jednak w jakiś sposób ulegali deklasacji, a w każdym razie odcinali się od swojej przeszłości, często dość zdecydowanie.
Żydzi nie przyznawali się więc do swego pochodzenia, tak samo jak i Ukraińcy, a wujek także nie obnosił się ze swoim ziemiaństwem.
Zresztą pozostali „obywatele” , jak się mieszkańców Polski wówczas szumnie, acz kłamliwie nazywało, również starali się nie rzucać w oczy i udawali nijakich z nijakiego tłumu. Powszechną ideą tamtego czasu była bowiem anonimowość.
Słynne , przeniesione z przyokiennego napisu w pociągach : „Nie wychylać się !”, było nie tyle znaczącą wskazówką , co swoistym sposobem życia.
Dominującym klimatem była zaś wszechobecna szara nuda i takaż sama melancholia beznadziei , rozlana po kraju na podobieństwo jesiennego deszczu Staffa.
Co rozumiem dość dosłownie, bo deszcze wtedy padały często, a ja lubiłem włóczyć się w nich, szczególnie tych jesiennych, z piosenką Czerwonych Gitar w głowie, po zapuszczonych cmentarzach i zarastających parkowych alejkach.
Tak nasiąkałem wszechobecną melancholią, że ją w końcu polubiłem.
cdn
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 1421