WIECZÓR TRZECI
( Dzwoneczek )
Jestem z pokolenia żyjącego na pograniczu czasów. Z jednej strony żywe wciąż jeszcze były, za mego dzieciństwa, prawieczne polskie ideały, przedwojenne wartości ; z drugiej rozrastała się coraz gwałtowniej , jakby niezauważalnie, kultura bakterii socjalistycznej zarazy.
Charakterystyczną była reakcja jakiejś wąsatej miernoty, którą zagadnąłem o coś ,mówiąc z kurtuazji : Proszę pana... Na co ona ze złością : Pany już dawno uciekły do Londynu...
Ale ludzie bronili się jeszcze. Zdejmowali czapki przed krzyżami. Całowali swych rodziców w rękę, nie mówiąc już o księżach. Żegnali rozpoczynany chleb i całowali przypadkiem upuszczony. I nawet obcy pozdrawiali się imieniem Boga.
Trochę to wszystko już dziś egzotyczne i jakby nieprawdopodobne. Na moich oczach odeszła epoka sań podzwaniających na zimowych drogach , okien oblepionych gniazdami jaskółek, wieczornego nieba pełnego nietoperzy, śpiewów majowych przy każdej kapliczce. Dawno już także opadł pył wzniecony przez ostatni cygański tabor, zresztą nie ma już tamtej drogi okrytej topolami przed nadmiernym skwarem; jest ryczący asfalt . Nie ma pieśni śpiewanych w domach przy byle okazji ,i jesienno-zimowych odwiedzin sąsiadów...
W mojej okolicy minął już czas Starej Polski , takich samych obrazów, tak samo pojmowanych słów ,gestów czy doznań. Takiego samego rozumienia historii i sensu przyszłości...
Idę w wirującym śniegu myśli..., są rzeczy ,których objąć nie potrafię. Choćby tego, że jednak, z drzwi domu, który właśnie odwiedzam , nie wyjdzie już moja Babcia, że nigdy nie zaskrzypi, w ten szczególny sposób, wał studni przy płocie, by mi podać wodę , która mnie ożywiała , gdym wracał ze szkoły.
I nie mogę zrozumieć, gdzie się zapodziała ta dziewczyna z przystanku, o szóstej dwanaście wsiadająca w autobus, na którą czekałem ...
Ale zmieniło się jednak wiele więcej ...Życie mojego pokolenia jest, zdaje się, ostatnim kręgiem fali, którą kiedyś wywołał upadek Wielkiej Polski. My jeszcze słyszymy czasem jej coraz cichsze słowa i rozumiemy jęk poplusku odbitego od zapory komunizmu...
Bo to nam jeszcze wieczorami czytano Mohorta , chociaż go wyrzucono ze wszystkich bibliotek i szliśmy poprzez trawy czechryńskie wraz z Kurcewiczówną i dziadem z lirą...
Do dziś brzmi mi w uszach zgrzyt czajek przeciąganych przez porohy Dniepru i słyszę tętent w stepie i już tylko czekam, kiedy wpadnie do jaru, gdzie się rozsiadł chutor ...
Potem się zniechęcono? Zawstydzono jakby? Poddano zwyczajności odartej z tradycji . "Grubą kreską" , dla „świętego spokoju”, przekreślono siebie, rzekomo po to - żeby przeżyć...
Spotkałem także wtedy cień Panny ze Lwowa, Tej, przed którą upadła Polska za potopu i by się podnieść oddała Jej w opiekę wszystkie swoje stany.
Cień tylko , bo nikt nie był mi w stanie pokazać Obrazu. Myślano ,że pozostał ,tam, w Wesołym Mieście i wraz z nim zatonął .Ale dźwięk dzwonów słychać było jeszcze, mimo głębi czasu.
Dziś wiem ,jest w Lubaczowie...
Proszę Cię, Panno Święta - przywróć nam wreszcie pamięć. Obudź nas z letargu. Poprowadź...
Kiedyś wczesną zimą przyjechał do nas, do Jagiełły wuj Michał. Dystyngowany. Uroczy w słowach i gestach. Kiedy wchodził ,zaczął właśnie padać gęsty śnieg ,dużymi mokrymi płatami i niechętnie oderwałem nos od szyby. Dopiero zresztą wróciłem z drogi prowadzącej w kierunku lasu, bo zmarzłem, i śnieżyca całkiem ograniczała widoczność , a święty Mikołaj jakoś nie nadchodził, choć wypatrywałem go od wczesnego popołudnia.
- ... Boże mój .Michał... – plasnęła w dłonie Babka.
Wuj stał w progu ze śniegiem w wąsach.
– Wreszcie was znalazłem – powiedział .
– Jakżeś ty się tu dostał ?–wypytywała Babka – Przejść do drewutni trudno...A tu ,patrzcie, Michał !
– Jakiś chłop mnie podwiózł wozem spod Chałupek...A wcześniej koleją... No i jestem.
Wszedł Dziadek z naręczem drewna.
- O nieprzyjemnie dziś... – zaczął i zobaczył wujaka.
Wtedy wysypało mu się z rąk to drewno i jego stukot na długo pozostał mi w uszach i znaczył zawsze coś niewypowiedzianie dobrego, a trudnego do nazwania.
Nim przejdę do wieczoru z tym Serdecznym Gościem, muszę powiedzieć o Jagielle, bo była to w tamtym czasie wieś niezwykła.
Pełna życzliwych ,serdecznych ludzi. Wielka przestrzeń mojego dziesięcioletniego świata.
W centrum stał dom, wokół fale pół, łąk i domów, aż po sine wstęgi dalekich lasów.
Przyjechaliśmy tu z Tryńczy i zamieszkaliśmy oczywiście w szkole, której Dziadek był wtedy .kierownikiem .Umiejscowiono ją w przewężeniu wsi . Niby w jej środku, a w oddaleniu od domów.
Z jednej strony obrośnięty bzami płot przylegał do pół, z drugiej do błonia z niewielkim stawkiem, przy drewnianej remizie , w którym kotłowały się żaby o wielkich złotych oczach i donośnych głosach. Z trzeciej do niewielkiego pastwiska z zasypaną studnią, starą gruszą i równie starą chałupą, w której żył głuchy staruszek. Z czwartej, zaraz za płotem ciągnęła się wiejska droga , ze szczególnym rodzajem aksamitnego pyłu, który sprawiał wielką przyjemność, gdy przelewał się między bosymi palcami stóp, w rozpalone sierpniowe południa .Robiłem tak zwykle biegnąc po coś tam do sklepu ,tuż obok .
Budynek ten był niezwykle frapujący, bo czasem przywożono do niego tak zwany „blok ”,przedziwne słodkie dziwactwo, które jednak smakowało wówczas niezwykle .W dodatku na strychu gnieździły się sowy i stamtąd miałem kiedyś trzy wychowanice, a poza tym do jego wielkiej sali przyjeżdżało czasem objazdowe kino..
Za tą drogą był rów ,a zaraz za nim krzyż w niewielkim płotku, grób rozstrzelanych w wojnę. Potem "dzikie pola", aż po pas olch i kruszyn ,gdzie mieszkały wilgi. Na nich potem budowano nową szkołę ,w bardzo deszczowa wiosnę ,która się zaczęła połamaniem kwitnących bzów przez śnieżycę.
Tam z zalanych wodą piwnic wyłowiłem pisklę kawki ,przeziębiając się przy tym okrutnie. Była potem ta Kawusia moją przyjaciółką i nieodłączną towarzyszką wędrówek po horyzont, po przez długi czas...
Poza przestrzenią, niezwykłymi ludźmi i zwierzętami ,kochałem jeszcze Jagiełłę za miękkie światło naftowej lampy królującej na kuchennym stole, gdy odrabiałem lekcje , lub wiszącej na gwoździu wbitym w ścianę, gdy nastawał czas długich wieczorów i jeszcze dłuższych opowieści. Po dwu latach jaskrawej trynieckiej elektryczności znowu odpoczywałem w delikatnościach żywego światła.
Znowu jak wcześniej w Ujeznej , o szarej godzinie zapalał ją Dziadek i poza kręgiem światła pokój wypełniały wszystkie odcienie szarości, aż po głębokie cienie, w których mieszkała baśń.
Wuja Michała dręczyłem przez całe lata , zmuszając go wręcz do opowiadania. Moje niecierpliwe :
- No i..., no i...no i co? Co Wujku?-
Prześladowało go pewnie długo jeszcze potem. Na swoje nieszczęście ,a ku mojej radości był na froncie włoskim podczas pierwszej wojny światowej i mógł mi w nieskończoność o niej wspominać. Jeden z epizodów utkwił mi szczególnie.
Tak się złożyło ,że w którejś z bitew nad Piawą wujek został ranny. Jakiś rodzaj specyficznego pocisku , z wyrafinowanym okrucieństwem wymyślony przez człowieka w darze innemu człowiekowi, straszliwie rozerwał mu łydkę. Widziałem tę bliznę. Niewielki otworek z jednej strony i ogromną ,wyrwaną dziurę z drugiej. Każdego przyjazdu musiał zakasywać nogawkę spodni i pokazywać mi tę niezwykłość .Śniła mi się potem po nocach, tak że zrywałem się z krzykiem .Ale widzieć musiałem.
A więc ranny Wujek, straszliwie wykrwawiony ocknął się nad ranem w prawie zasypanej granatem transzei .
Nigdzie nikogo z żywych. Jakoś się tam opatrzył i chciał pełznąć do swoich . Ale sobie przypomniał ,że w koło posadzono tyle min co zwykle ziemniaków . Wtedy całkiem opuściła go fantazja, razem z nadzieją.
Pojawiły się obrazy domu ,żony... i - zabolały bardzo.
Położył więc sobie na duszę plaster modlitwy i znużony zasnął .
Naraz się obudził słysząc dzwoneczek :
- Wiesz, taki jaki się wiesza przy załubkach - powtarzał.
Zdziwił się bardzo, ale i ucieszył, bo to coś tak znanego, tak bardzo drogiego przecież .
No i niewiele myśląc popełzł za tym dźwiękiem. Tam gdzie on go prowadził w tę stronę się czołgał, aż się dowlókł do swoich .
Nigdy się nie dowiedział, kto tym dzwonkiem dzwonił . Dzisiaj pewno już wie to ...
Zachowało się po nim trochę pocztówek, które wysyłał do swojej młodziutkiej żony z włoskiego frontu w 1915 roku .
Pisane ładnym kaligraficznym pismem, zaczynają się zwykle słowami :
” Najmilsza moja i najukochańsza żonieńko! ”
Potem słowa lecą jak ptaki jesienią i dotyczą spraw najprostszych a najważniejszych: zdrowia , tęsknoty, nadziei i miłości ; i kończą się zwykle:
„Całuję w buziuchnę i rączki ściskam najgoręcej i najserdeczniej pozdrawiam. Twój Michał.”
A na wszystko to patrzy groźnie, choć dobrotliwie, sam cesarz z zielonych znaczków po 5 halerzy sztuka.
Już tylko śmieszny teraz, na początku innego wieku...
A mnie dźwięczą słowa, takie jak to– Jagiełła , na zimowej drodze.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 1187