Widziane z dołu, czyli społeczny podział pracy bezużytecznej

 

Widziane z dołu, czyli społeczny podział pracy bezużytecznej.

 

Perypetie ze sprzątaniem skwerku po psach miały w moim zamyśle być metaforą o wiele szerszego problemu. Przykro mi, że przez moją nieudolność zostałam źle zrozumiana.

Oczywiście, że sprzątaliśmy po swoich psach. Pomimo to skwerek był coraz brudniejszy, chociaż codziennie kręcili się po nim bezradnie opłacani przez podatnika, a pośrednio przez Gminę pracownicy prywatnej firmy wyłonionej w drodze przetargu i zgodnie z ustawą o zamówieniach publicznych. W myśl zasady społecznego podziału pracy użytecznej postanowiliśmy za własne pieniądze zatrudnić do sprzątania dozorcę, który się chętnie zgodził (chcącemu nie dzieje się krzywda). Przerosły nas demokratyczne procedury ustalania sprawiedliwych opłat. Opis tego (wraz z propozycją ważenia kup) miał być doprowadzoną do groteski metaforą funkcjonowania demokracji obciążonej utopią społecznej sprawiedliwości. Przykro mi, że kiepski ze mnie Kafka.

Zauważywszy, że sprzątanie zajmuje mniej naszego cennego czasu niż nieefektywne dyskusje i głosowania (czyli demokratyczne „procedowanie” )dwie osoby (w tym znany pediatra) zdecydowały się sprzątać społecznie po psach swoich i cudzych (takie z nas jaśnie państwo) i byłoby dobrze, gdyby nie pewien problem. Otóż sprzątamy nielegalnie i możemy mieć z tego tytułu kłopoty. Wcale nie żartuję. Onegdaj (a nie ongiś) przeczytałam, że mieszkaniec stolicy, który zniecierpliwiony indolencją władz sam zlikwidował dziurę w jezdni został ukarany przez kolegium. Mam nadzieję, że nie kazano mu przywrócić ulicy do stanu poprzedniego.

Od lat na własnym podwórzu sadzę we własnych donicach kupowane za własne pieniądze kwiaty. Wielokrotnie słyszałam, że robię to bezprawnie, a drzewko, które kiedyś posadziłam, zostało w tym roku ścięte jako „ pirackie nasadzenie” wraz z wiekową, ale całkowicie zdrową topolą. Teraz Gmina Śródmieście za pieniądze podatnika, ( czyli nasze) dokona na naszym podwórku nasadzeń legalnych.

Skwerek na roku Poznańskiej, o którym pisałam, przez wiele lat porastały ozdobne (rajskie) jabłonie. W porze ich kwitnienia przyjeżdżali podziwiać je ludzie z innych dzielnic. Pewnego dnia pomimo gorących protestów mieszkańców jabłonie zostały ścięte, a na ich miejsce wysypano gruz i posadzono świerki, tuje i kosodrzewinę. Z tych legalnych i kosztownych dla podatnika nasadzeń (sam projekt skalnego ogródka kosztował majątek) zostały pożółkłe drapaki. Ale przecież urzędnicy wydziału ochrony środowiska też muszą godnie żyć.

 

To część szerszego problemu. Nasza wspólnota mieszkaniowa płaci ogromną sumę firmie Gestor. Firma Gestor, za dużo mniejszą kwotę, zatrudnia firmę sprzątającą założoną przez pewnego obrotnego młodego człowieka. Ten młody człowiek zatrudnia swoją matkę. Ta matka za 1600 złotych miesięcznie spędza pół godziny dziennie na podwórku powierzchownie je omiatając. Łatwo się domyślić jak wygląda posesja.

Oczywiście wszystkie ogniwa tego łańcucha pośrednictwa płacą podatki. Z tych podatków zasiłki i dodatek mieszkaniowy dostaje mieszkająca w naszej kamienicy rodzina, zmarłego niedawno, byłego zomowca alkoholika, w której nikt nigdy nie pracował ( przepraszam, tatuś kiedyś machał pałą).

Nasuwa się prosty sposób przerwania tego zaczarowanego łańcucha. Wyrzucić dozorczynię, rozwiązać umowę z Gestorem i zatrudnić do sprzątania żonę alkoholika albo jedno z jej dorosłych, utrzymywanych przez społeczeństwo dzieci (mają wszyscy renty, jako niezdolni z racji ograniczenia umysłowego do pracy). Aby sąsiadka zechciała jednak wziąć miotłę do ręki trzeba by było odciąć ją od zasiłków. A co wtedy robiliby urzędnicy opieki społecznej? I gdzie ludzka godność alkoholiczki, która oznacza: nic nie robić i żeby starczyło na fikołka?

W przeciwieństwie do miłej sąsiadki urzędnicy zapracowują się na śmierć. Tylko od tej pracy nie przybywa żadnych dóbr. Wręcz przeciwnie- na przykład dzięki ofiarnej działalności urzędników śródmiejskiego wydziału ochrony środowiska nasza dzielnica zamienia się stopniowo w kamienną pustynię. Może byłoby już lepiej dla wszystkich, żeby brali te swoje pensje i nic nie robili, tylko jak moja sąsiadka, godnie żyli.

Za czasów realnego socjalizmu rozumowaliśmy podobnie. Wiele osób zaakceptowałoby przywileje i apanaże czerwonej biurokracji gdyby tylko zechciała konsumować je po cichu i im nie przeszkadzać. Niestety nie pozwalała na to moralność socjalistyczna. W KC do białego rana paliły się światła, a im więcej aparatczycy, pracowali w tym większą ruinę popadał kraj.

Czy praca sama w sobie jest wartością? Zwolennikom tej tezy przypominam, że w Oświęcimiu kazano więźniom bezcelowo przesypywać piasek z kupy na kupę.

Ogromna liczba suto opłacanych, przesypujących dokumenty (jak ten piasek) z miejsca na miejsce urzędników i jeszcze lepiej opłacanych członków rad nadzorczych, których z nadzorowaną instytucją wiąże tylko comiesięczna wypłata, wchodzi jednak ze swymi pieniędzmi na rynek. I nie kupują za nie bynajmniej bezsensownych usług, jakie sami świadczą.

Współcześni lewicowcy twierdzą, że na dnie tej całej odwróconej piramidy stoi wyzyskiwany proletariusz. Jest jeszcze gorzej.

Ten proletariusz dołączył do grona beneficjentów systemu. Każda demokratycznie wybrana władza walczy o elektorat metodą rozdawnictwa przywilejów, nawet, jeżeli zgodnie z wyborczymi obietnicami, miała je likwidować.

Komunizm upadł pod ciężarem własnej indolencji. Nie mogły dobrze funkcjonować społeczeństwa, w których większość, jeżeli nawet ciężko pracowała, to nie tylko bez żadnego pożytku dla siebie i innych, lecz z wyraźną szkodą. Utopijne okazało się jednak przeświadczenie, że niewidzialna ręka rynku zlikwiduje te wszystkie „ spółdzielnie pracy zbędny trud”. Kapitalizm współczesny cierpi na tą samą chorobę być może w groźniejszej formie (Zmutowany wirus jest groźniejszy w skutkach dla organizmu niż pierwotny) Większość ludzi wykonuje zupełnie niepotrzebne nikomu prace. Im bardziej niepotrzebne tym lepiej są opłacani (jak twórcy reklam, czy unijni urzędnicy ustalający krzywiznę banana) do chwili, gdy jak obecnie, piramida zaczyna się walić pod własnym ciężarem.

W każdej dyskusji na temat systemów społecznych zderzają się - pozornie sprzeczne- dwa punkty widzenia. Jedni twierdzą, że rośnie liczba bezradnych, nie zdolnych do samodzielnego życia ludzi i gdyby nie zasiłki, dotacje mieszkaniowe i armia rozdzielających te świadczenia urzędników ludzie ci pomarliby z głodu. Inni traktują ich jak bandę nierobów bezczelnie pasożytujących na społeczeństwie. Rzadko kto widzi, że opisy te nie są sprzeczne lecz komplementarne, a spory równie jałowe jak (współcześnie) dyskusja czy światło jest cząstką czy falą.