Peru: Chrystus mówi w keczua

Król Hiszpanii zabronił przed pięcioma wiekami franciszkanom konwentualnym prowadzenia misji w Peru. Po wiekach zakaz zniesiono, ale nim trzeba tłumaczyć, że jest ich w tym andyjskim kraju tak mało. Ojciec Dariusz Mazurek, po doktoracie z inkulturacji na peruwiańskim przykładzie, rodem z Gdyni, choć z krakowskiej prowincji franciszkańskiej szepcze mi, że pewnie inni franciszkanie mieli do madryckiego monarchy lepszy dostęp. Jak zwał, tak zwał ‒ ale fakt jest faktem: konwentualnych tu niewielu. Za to jacy! Dwóch kanonizowano w grudniu 2015 roku: ojców Zbigniewa Strzałkowskiego i Michała Tomaszka. Zginęli z ręki lewicowych fanatyków 9 sierpnia 1991 roku. Mogli, już po porwaniu, ocalić życie, ale zażądano, aby wyparli się wiary. Tak zeznał aresztowany partyzant „Świetlistego Szlaku”, który był w grupie morderców polskich zakonników. Nie uczynili tego. Stracili życie, zyskali nieśmiertelność.

Mówią, że Mazurzy to twardziele i ludzie uparci. Ojciec Mazurek na pewno tak. Opiekuje się między innymi Polakami ‒ więźniami. Jeszcze niedawno było ich w Peru około dwudziestu, została połowa. Wszyscy, w tym jedna kobieta, byli narkotykowymi kurierami. Ale przecież Chrystus więźniami nie gardził. Ojciec Dariusz stara się budować mosty między naszymi rodakami za latynoamerykańskimi kratami a Panem Bogiem. Oprócz niego jest też inny franciszkanin konwentualny ‒ ojciec Grzegorz Kaznowski. Nieprędkie powołanie, poszedł do zakonu już po wojsku (był w „cichociemnych”, nawet dziś w adresie e-mailowym ma „marines”...), rodem z Przemyśla, jest na peruwiańskiej ziemi cztery lata.

„Pan Cudów”, trzęsienie ziemi i słodycze

Z polskimi dziećmi świętego Franciszka spotykam się na... salezjańskim gruncie. Uczniów świętego Jana Bosko ‒ polskich misjonarzy ‒ jest w Peru znacznie więcej niż franciszkanów. Jedni i drudzy wzorowo współpracują. Pewnie zresztą nie mają innego wyjścia: Polaków nie jest tu za wiele, zatem trzymać się muszą razem. A kraj jest ogromny: mało kto zdaje sobie z tego sprawę, ale to ‒ pod względem wielkości terytorium ‒ dwudzieste państwo świata. Rozmawiamy w gościnnym domu dla „dzieci ulicy”, peruwiańskich nastolatków, do niedawna żyjących z kradzieży i rozbojów, prowadzonym przez ojca Ryszarda Łacha. To salezjański kawał dobrej roboty. Siedzimy w polskim gronie: zakonnicy, prezes Stowarzyszenia Polskiego „Dom Polski” Jan Zakrzewski z żoną, spolonizowaną Peruwianką. Ojcowie częstują słodyczami. To specjalne smakołyki. Nazywają się „Pan Cudów” i niezwykłą mają genezę. Gdy przed wiekami Limę nawiedziło trzęsienie ziemi i zburzeniu uległo mnóstwo budynków, w klasztorze sióstr nazaretanek ocalała tylko jedna ściana: ta z malowidłem przedstawiającym Chrystusa. Po latach w związku z tym cudem zaczęto organizować uroczystą procesję. Odbywa się ona zawsze w październiku i jest największa na świecie: gromadzi dwa miliony ludzi. A słodycze, które dostaję wyprodukowały te dzieciaki ‒ dziś pieką właśnie ciasta czy robią meble, a nie okradają turystów czy swoich.

„Hamuy” w języku keczua (używa go mniej więcej co szósty, siódmy obywatel Peru) znaczy „chodź tutaj”. Pewnie tak mówi do swoich podopiecznych salezjanin ojciec Jan Pytlik, rodem z Górnego Śląska, dziś pracujący w amazońskiej dżungli, w pobliżu miasta San Lorenzo, w regionie Datem del Maranon. Nazwa regionu pochodzi od liany rośliny powodującej halucynacje. To przysmak indiańskich mężczyzn. Ojcowie opowiadają, że Indianie biorą ją, aby się nie bać w czasie urządzanych przez siebie strajków. Wiedzą, co mówią: ojciec Jan był nawet przez miejscowych wybrany przewodniczącym Komitetu Strajkowego. I strajkował skutecznie: dzięki temu protestowi utworzono, zgodnie z żądaniem Indian, nową jednostkę administracyjną ‒ prowincję. To nie żadna tam teologia wyzwolenia, tylko świadomość, że z tymi ludźmi trzeba być na co dzień, nie tylko na niedzielnej mszy. Śląski salezjanin jest tu już, nomen omen, 44 lata. Przyjechał wraz z ojcem Romanem Olesińskim przez Wiedeń, Turyn i stamtąd statkiem do Peru. Studiowali razem, ale przełożeni nie dali im skończyć studiów na latynoamerykańskiej ziemi i kazali wracać do Polski. Był to czas szerzenia się „teologii wyzwolenia” i nie chciano, aby dwóch młokosów z Polski zostało zainfekowanych ideologią, przez którą szereg księży rezygnowało ze stanu kapłańskiego. Ojciec Roman to „scyzoryk”, rodem z Kielc, jest wraz z ojcem Janem (mieszkał pod Raciborzem, 11 kilometrów od granicy z Czechami) seniorem salezjanów w Peru. Po nich przyjeżdżali inni. Na przykład ojciec Józef Kamza, urodzony w Poznaniu, ale przez lata zamieszkały w wielkopolskiej Słupcy, który przyjechał na andyjską ziemię przed 12 laty. Ten wychowanek seminarium w zabytkowym Lądzie nad Wartą dziś pracuje na jednej parafii z ojcem Olesińskim. Specyficzna to „parafia”. Jeszcze niedawno liczyła, bagatela, 42 tysiące kilometrów kwadratowych czyli jedną ósmą obecnego terytorium Rzeczypospolitej. Teraz jest dwa razy mniejsza. Obejmuje 180(!) wiosek i 5 plemion, zgromadzonych na 22 tysiącach kilometrów. To tam były prezydent Alberto Fujimori, obecnie odsiadujący wyrok 25 lat wiezienia, przylatywał helikopterem na parę godzin, łowiąc ryby. Ojciec Józef od ponad dekady pracuje w dżungli. Opowiada o turniejach piłkarskich, na które ściągają reprezentacje wiosek z całej rzeki. Grają o pieniądze, obstawiają zakłady ‒ taka dżunglowa mikroskala profesjonalnego futbolu.

Misjonarze na barkach

Piję „Inka-Kolę”, peruwiańską żółtą oranżadę produkowaną od 80 lat. Słucham, jak ojciec Pytlik peroruje, że „kto w Peru prowadzi auto, to może na całym świecie”. Fakt, jeżdżą tu niczym wariaci. Specyficzni są też pod względem stosunku do zabobonów i znachorów. Ojcowie trochę narzekają na mentalność miejscowych. „Medico ‒ mówią ‒ czyli znachor jest przez nich bardziej ceniony niż doctoro czyli lekarz. Bo znachor o nic nie pyta, tylko wszystko z góry wie o pacjencie, a lekarz zadaje dziesiątki pytań: znaczy, że nic nie wie”. Albo że jak pacjent umiera w szpitalu, to zwalają winę na lekarzy, a nie na znachora, który doprowadził delikwenta do stanu, w którym nawet szpital nie pomógł.

W największej „polskiej” parafii w Ameryce Łacińskiej, o ile nie największej na świecie, można się poruszać wyłącznie łodzią ‒ drogi nie są przejezdne. Jak ojciec Roman wyrusza w jedna stronę, a ojciec Józef w drugą, jeden wraca, drugiego nie ma i na odwrót ‒ bywa, że spotykają się dopiero po... pół roku. A skądinąd, czy to nie metafora: polscy zakonnicy łowią dusze dla Chrystusa, pływając łodziami? Czy nie przypomina to ulubionej pieśni polskiego papieża czyli „Barki”?

Ale walka o dusze odbywa się też w samej Limie. Może mniej malownicza i spektakularna, ale niemniej istotna. Jeden z dziewięciu w Peru, ale największy ośrodek dla „trudnej młodzieży” ‒ choć to określenie to eufemizm. Nastolatkowie, ale też młodsi i starsi, nie tylko ze stolicy, wykolejeńcy lub z wykolejonych rodzin, dostają szansę od Pana Boga za pośrednictwem świętego Jana Bosko i polskich salezjanów. Nie wszyscy z niej umieją skorzystać: gdy przyjechałem, akurat jednego z wychowanków złapano na kradzieży „na mieście”. Kradł wcześniej, kradnie teraz, niczego nie zrozumiał, wyleci z domu dla „dzieci ulicy”. Jednak większość z nich wyjdzie na ludzi. Niektórzy odnajdują tu w sobie pasję do muzykowania, inni być może powołanie, jeszcze inni miłość, czasem polsko-peruwiańską, jak w przypadku woluntariuszki ze Świętochłowic Magdy i miejscowego pomocnika salezjanów Roberta. Pan Bóg wie, co robi.

Lecę prawie półtorej godziny z Limy do Cusco, lądując w wąwozie najpierw miedzy zboczami gór, potem w środku między zabudowaniami z obu stron nie za dużego lotniska. Wszystko po to, aby spotkać się z kolejnym salezjaninem, ojcem Dariuszem Sobczakiem. A właściwie, biorąc pod uwagę hiszpańską manierę przestrzeganą także w Ameryce Łacińskiej, polegającą na dodawaniu do własnego nazwiska także nazwiska matki: Sobczaka-Jezierskiego. Pochodzi z Kalisza, jest tu od 20 lat czyli w kolejności misjonarskiego stażu wśród „ludzi Jana Bosko” jest ósmy. Najpierw był w Limie, potem w Huancayo, Callao, wreszcie od 2005 roku jest na „misjach południowo-andyjskich”. Większość dorosłego życia ‒ w tym roku obchodzi „pięćdziesiątkę” ‒ spędził w Peru i uważa, że „Lima to nie misje”. Amazońska dżungla czy Andy ‒ to co innego. Jest proboszczem misyjnej parafii: 3000 wiernych, ale na obszarze porównywalnym z... jego rodzimą diecezją kaliską. Obsługuje rozsianych tam 15 wiosek. Nie ma dostępu ani do internetu, ani do telewizji. Cóż, widać można być szczęśliwym i bez tych wynalazków. Na spotkanie ze mną jechał 3 godziny ‒ pracuje na co dzień na północny wschód od Cusco.

Misje pod Andami

Jest naprawdę odcięty od świata. Może diabeł nie mówi tu „dobranoc” i okolica nie do końca zapomniana jest przez Pana Boga ‒ bo przecież ma tu On swojego ambasadora w postaci właśnie ojca Dariusza ‒ ale o wielu sprawach, którymi żyje Polska albo Peru, a nawet cały świat ‒ nasz misjonarz dowiaduje się ostatni, nieraz po wielu miesiącach. Tak było z tragedią smoleńską. Usłyszał o niej po raz pierwszy po dziewięciu (sic!) miesiącach ‒ w styczniu 2011. Być może był ostatnim Polakiem na świecie, który o niej się dowiedział.

Godzinę jazdy samochodem od Cusco znajduje się kolejny dom dla „dzieci ulicy”. Tyle, że ulic tu nie ma, a młodzież, która tutaj znalazła swoje miejsce, to nie tyle młodociani przestępcy, co sieroty i ‒ w większości ‒ półsieroty. Jest ich trzydzieścioro, w wieku od 11 do aż 25 lat. Dom w Lares prowadzą świeccy: polsko-peruwiańskie małżeństwo. Ona, niegdyś wolontariuszka, a obecnie misjonarka świecka z Archidiecezji Katowickiej, jedna z dwóch oficjalnych z tejże (druga pracuje w Mozambiku), Magdalena z domu Tlatlik, a po mężu Lopez Pena. On niegdyś pomagał w takim właśnie ośrodku w Limie ‒ i tam się poznali. Od niedawna uruchomili warsztaty muzyczne dla swoich podopiecznych. W pobliskim Amparaes Monte znajduje się Dom Rekolekcyjny, a w nieodległym Salvado Dom Wspólnoty Salezjanów. To polskie wysepki na peruwiańskim oceanie. Pani Magda, zapytana dlaczego tu jest odpowiada po prostu: „bo powołanie”. W Peru od 2011 roku. To nie był jej pomysł, żeby akurat tu przyjechać ‒ ona chciała jechać „gdzieś na misje”. Zdecydowały władze salezjańskie. Przez pierwszy rok miała „próbę ognia i wody” ‒ spędziła go w dżungli, w okręgu Loreto. Następne 1,5 roku w górach, w środkowym Peru. Potem pół roku pomagała ojcu Dariuszowi w Lares, wreszcie kolejny rok w Limie, w „Domu dla Chłopców”, gdzie wspierała ojca Ryszarda Łacha. Teraz jest „na swoim”. Z peruwiańskim mężem spodziewają się pierwszego dziecka. Czy z maleństwem wytrzymają trudy bycia z dala od cywilizacji, gdzie najmłodsze dziecko we wspólnocie salezjańskiej ma 11 lat? Życie pokaże.

Warto wspomnieć jeszcze tego, który już wrócił do Polski po dwóch latach spędzonych w Peru i trzech na Kubie. Ojciec Dariusz Iżykowski z Wrocławia odcisnął swój dobry ślad na peruwiańskiej ziemi. Wyjechał niedawno: w styczniu tego roku.

Problem latynoamerykańskiego kościoła to brak powołań. Następny to fakt, że bardzo wielu kleryków odchodzi z seminarium. Kościół powszechny na tym kontynencie ściąga posiłki z Polski. Nie tylko na poziomie księży czy zakonnic. Jest polski biskup w Brazylii, jest dwóch naszych biskupów w Boliwii ‒ jeden franciszkanin, drugi werbista. Tę lukę na peruwiańskiej ziemi starają się zapełnić nasi salezjanie, franciszkanie konwentualni oraz świeccy wolontariusze. To, co czynią to „Opus Magnum” dla Kościoła Katolickiego. Przy okazji niejako są znakomitymi ambasadorami Polski. Zostawiają trwały ślad w dziejach stosunków polsko-peruwiańskich i polsko-latynoamerykańskich.

*tekst ukazał się w miesięczniku „wSieci Historii” (listopad 2016)