Poduszkowiec wystartował i Amanda siedziała obok mnie. Udało mi się przekonać spółdzielców żeby skoczyła a potem żeby pojechała. Oczywiście pod koniec skoku użyła spadochronu. Trochę się bałem, ale świetnie sobie poradziła. Wyraziła chęć przystąpienia do naszej spółdzielni i została zaakceptowana, dlatego jedzie z nami do Kongo. Została też moją kochanką. Spełniła wszystkie trzy deklaracje. Ona jest od masonów, ja ze spółdzielni. Jak Romeo i Julia. Ciekawe ile pożyjemy?
Lecieliśmy nad drzewami, moja miła rozkoszowała się chłodnym powiewem w upalny dzień. Nie wyglądała na dziedziczkę wielkiej fortuny ubrana w mundur SOC , ale opowiadała mi jak kiedyś weszła do skarbca i rozebrana do naga kąpała się w brylantach. Oczywiście to była metafora, diament jest ciężki więc nie była w stanie się zanurzyć, obsypywała się nimi i odczuwała podniecenie. Kiedy jednak zapytałem co to za rodzaj podniecenia, nie umiała powiedzieć. Naga kobieta i kilka ton diamentów robi wrażenie. Kiedy jednak zastanowimy się co jest jego źródłem, nie jesteśmy w stanie racjonalnie odpowiedzieć. Diamenty to diamenty.
Baza spółdzielni położona była na polanie otoczonej dżunglą. Blaszane baraki stały w koło, jak wozy na amerykańskich westernach, zewnętrzne ściany były wzmocnione. Dżungla dookoła nafaszerowana elektroniką i high tech. Czterdzieści kilometrów od nas była granica Republiki Środkowoafrykańskiej, stamtąd nadchodzili.
Wylądowaliśmy na środku wioski w pięciu poduszkowcach, prawie wszyscy wylegli nas powitać, uwagę przyciągał szczególnie Wiking, dwumetrowy rudy chłop z długimi włosami i zaplecioną na warkoczyki brodą. Miał na imię Olaf, ale i tak wszyscy mówili na niego Wiking. Nie trzymał w ręku topora i to było dysonansem w jego postaci. Podszedł do nas i zapytał – który programuje? Robert powiedział – ja. To rusoj się chopie, ostow groty i chodź mi pomóc. System nom świruje, cosi idzie.
Amanda patrzyła i słuchała ze zdumieniem. Robert znał Wikinga z komunikacji i trochę już wiedział czego się spodziewać. Od tego czasu prawie ich nie widywaliśmy, siedzieli wśród komputerów i nawet nie na wszystkie odprawy przychodzili. Jakiś większy patrol podszedł kilka kilometrów pod naszą bazę, ale bliżej się nie odważyli. Wiking miał pomocników, ale to byli młodzi ludzie do przyuczenia, Robert potrafił ogarnąć całość więc szybko zgrali się i stali się najlepszymi przyjaciółmi.
My z Markiem poszliśmy zobaczyć obronę laserową. Były te najnowsze, ale w jednym z rogów stało działko przeciwlotnicze. Oglądaliśmy je z zaciekawieniem. W porównaniu z naszymi laserami to był potężny moloch, a nie miał ani takiej jak one mocy ani zasięgu. Stał bo stał, mieliśmy współpracować z armią więc oni chcieli nas bronić.
Rozpoczęliśmy ustawianie siatki, kluczowe były anteny dużej mocy koordynujące działanie systemu prewencyjnego. Mieliśmy jeden zeppelin z paraboliczną anteną. Pokryła teren poza granicę. W operacji brało udział dwustu ludzi w tym stu pięćdziesięciu w bazie i pięćdziesięciu w polu.
Patrol, który zaniepokoił Wikinga ruszył do przodu a w jego miejsce zaczęły napływać nowe. Mieliśmy absolutną ciszę radiową, ale mieliśmy komunikaty z kamer. Szły po specjalnej, kodowanej i zmienianej częstotliwości. Z balonem mieliśmy połączenie przewodowe, ekranowane. Od dłuższego czasu w odległości trzydziestu kilometrów od bazy spółdzielni tworzyliśmy przypadkowy szum elektromagnetyczny i terroryści uznali to za warunki naturalne. Ten szum był ze sterowników łapek. Widzieliśmy ich wyraźnie rozproszonych w dżungli. Ruszyliśmy z Markiem i Karolem. Piotr prowadził wsparcie lądowe. Podpłynęliśmy do pierwszej grupy najciszej jak to możliwe. Wypuściliśmy sześćdziesiąt łapek i obserwowaliśmy rozwój sytuacji. W bazie przy sześćdziesięciu stanowiskach zaczęła się gorączka, Robert i Wiking koordynowali akcję. Poprzydzielano numery, rozplanowano czasy. Na znak ruszyli. Wszystko trwało jakieś dziesięć sekund. Dwudziestu islamistów, powiązanych jak baleron leżało oczekując na transport. Nikt nie zdążył wystrzelić. Piotr i inni pozbierali broń i skuli ich kajdankami. Mały zeppelin podleciał, miał miejsce na trzydziestu, ale zapakował ilu było i odpłynął. Po drodze minął dwa kolejne, oczekujące na swój ładunek. Odwiózł je sześć kilometrów, gdzie stało kilkadziesiąt wojskowych ciężarówek. Przypływających ładowano po dwudziestu przykuwając do burt.
Grupy były piętnasto – dwudziestoosobowe. Wybieraliśmy ich jak raki z saka. Kiedy leżeli powiązani wyrażali wyłącznie zdumienie. Zeppeliny odpływały i wracały po nowych. Było jak na zbiorze jabłek. Pozostała ostatnia grupa, było ich pięćdziesięciu i byli zaniepokojeni, gońcy nie wracali, komunikacja nie działała. Było trudniej niż wcześniej. Teraz każdy przy pulpicie dostał swojego do schwytania. Kiedy łapki ruszyły terroryści zaczęli strzelać na oślep, strzelali przez piętnaście sekund, ale narobili sobie sporo szkód. Dwóch zabitych i siedmiu rannych, dwie łapki uszkodzone. Rannych zabrały poduszkowce do szpitala, zabitych wzięli żołnierze. Akcja była zakończona. Trwała trzy godziny, złapano dwustu osiemdziesięciu trzech terrorystów. Oczyszczono całą dżunglę. Przygotowania do niej trwały pięć miesięcy, brało udział dwanaście spółdzielni i instytut.
Nie czekając na wszystkich poszedłem do domu by opowiedzieć Amandzie jak nam poszło. Nie musiałem. Kiedy pakowaliśmy ostatnią grupę terrorystów, filmy z akcji trafiły do sieci i wszyscy je oglądali. Amanda właśnie patrzyła jak wojskowe ciężarówki kołyszą się na wertepach gdy wszedłem. Oczy jej błyszczały i pięknie wyglądała. Pomyślałem że z taką kobietą można założyć rodzinę i mieć dzieci. Powiedziałem jej to a ona powiedziała że też o tym marzy.
Ale jest problem - powiedziałem - należysz do ludzi którzy traktują nas jak wrogów, są głupi, chciwi i bogaci.
Ale co ja mogę na to poradzić? Spytała.
Ożenię się z tobą i będziemy mieli dużo dzieci, ale przysięgniesz mi, że zrobisz wszystko, żeby oni przestali kraść.
Zgodziła się, potem żyliśmy długo i szczęśliwie i wychowaliśmy siódemkę mądrych i uczciwych ludzi.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 1679
Uff...
:)