Sejm na Wiejskiej opustoszał. Posłowie i senatorowie rozjechali się do swych miast, miasteczek i wsi na zasłużony lub mniej, urlop. Wprawdzie wielu z nich kokieteryjnie zapowiedziało w mediach, że choć kanikuła rzeczywiście rozpoczęta, dla nich to nadal taki sam okres ciężkiej pracy, którą dla dobra narodu wykonują przecież nie tylko w sejmie, ale wszędzie, gdzie się znajdują i to 24 godziny na dobę. Ale kto by im tam wierzył, skoro odłożyli na później rozpatrywanie ustaw związanych z kodeksem wykroczeń, powołaniem rzecznika praw przedsiębiorców, rozbabrali projekty związane z finansami państwa, zdrowiem czy gospodarką, spakowali walizki i zapowiadają nową formę służenia krajowi na łonie natury. Miesięczny urlop ( w roku 2010 mieli aż 45 dni), planują wykorzystać aktywnie. Palikociarze chcą podszlifować język francuski (!), marzą o rowerze, karate i jeździe konnej, prawica preferuje polskie klimaty typu: woda czysta, trawa zielona i zero mediów (np.agent Tomek chce zaś poczuć wiatr we włosach), kawiorowa lewica czeka na last minute w Hurghadzie, ale wszystkich łączy medialne zapewnienie o nadrobieniu zaległości w lekturze, jak mówią „dobrych książek”, co należy do dobrego tonu, czyni z nich światłą elitę narodu, a nawet może podnieść średnią czytelnictwa.
A jak spędzi urlop partia miłościwie nam panująca? Bo koalicjant zapewne bez estrawagancji, zdrowo i pracowicie przy żniwach, prócz oczywiście najbardziej zapracowanego ministra Piechocińskiego, który zamiast obsługiwać kombajn i grzać się na słońcu, będzie grzał komputer, próbując mailowo wypromować to, czego już nie ma, oraz wymyślić, jak dobrze wydać unijne pieniądze, by nie narazić się Najwyższej Izbie Kontroli. Ale chyba niepotrzebnie się martwi i marnuje swój urlop, bo po to premier Tusk powołał K.Kwiatkowskiego na nowego szefa NIK, by takie raporty nie były bólem głowy, szczególnie zaś na wakacjach.
Ale wakacje dla Platformy Obywatelskiej choć pracowite, mogą być nieudane. Premier Tusk na specjalnej „naradzie” ogłosił pełną mobilizację, rozdzielił obowiązki, rozdał instrukcje, „trzem tenorom” pogroził, ale karę im zawiesił, a sam pewnie marzy o szczupaku Putina czy stadionie Santiago Bernabéu. I da sobie radę, podobnie jak jego ministrowie, którzy najwyżej sprzedadzą zegarki i pojadą za granicę, bo w kraju czyhają na nich tylko jajka. Jak zwykle najgorzej mają szeregowi członkowie i, co nie dziwi, sekretarz Schetyna, który szuka pomocy wśród „młodych demokratów”, by utworzyli grupy ds. monitoringu sieci. A więc wszystkie ręce do klawiatury, czyli wakacyjny najazd lemingów na portale i sławienie jedynie słusznej partii, by dotrwała do końca kadencji, poprawiła sondaże i zszargany wizerunek, a także zadanie specjalne: „przyłożyć należytą staranność do wyborów”, co w przełożeniu na język lemingów znaczy: Kto nie skoczy na referendum – ten za PO!. Czyli jak „demokraci” walczą z demokratycznym referendum.
„Ten koń już nie pociągnie tego wozu” – powiedział poseł Kłopotek. I miał rację. Nawet lemingi nie pomogą ani telefony Tuska do przyjaciół dziennikarzy, by rozłożyli inaczej akcenty, bo akcent i intonacja sobie, a treść i tak oczywista. Jesteśmy na skraju bankructwa i robimy duży krok naprzód, zadłużając codziennie Polskę na 300 milionów złotych, więc likwidacja nawet wszystkich progów ostrożnościowych nic nie da, bo rewitalizowany budżet, który w założeniu miał być „budżetem bezpieczeństwa”, nie jest w stanie zrealizować żadnych istotnych celów społecznych, gospodarczych ani rozwojowych. Kreatywna księgowość szamana z Londynu już nie wystarczy, by podtrzymać mit „zielonej wyspy”. Szczelina między dochodami a wydatkami się powiększa, choć premier Tusk nadal zaklina rzeczywistość i uważa, że saldo działania ministra Jacka Rostowskiego jest "absolutnie dodatnie". Pewnie wyczytał to z jego oświadczenia podatkowego i tych 32 milionów, które zgromadził na osobistym koncie naczelny fałszerz stanu polskich finansów.
Ostatnia więc nadzieja w „Malince”, która jedyna może uratować polskie PKB. Wszystkim niezorientowanym w kronice towarzysko-celebrycko-kurewskiej, wyjaśniam, że „Malinka” to 28-letnia prostytutka z Gdyni, która prowadzi swoją „działalność gospodarczą” w prywatnych mieszkaniach czyli na tzw. domówce. Jest wesoła, lubiana i zaangażowana w pracę „na akord” (kilkunastu klientów dziennie), kocha to, co robi, więc do roboty się przykłada, dlatego została doceniona przez szanowanych biznesmanów, lokalnych polityków, aktorów i dziennikarzy prasy i telewizji, dzięki którym nawet zaszczyciła tegoroczne TopTrendy w Sopocie. Malinka osiąga dochód, nie płaci podatku, nie odprowadza składek na ubezpieczenie społeczne, zdrowotne i emerytalne. Dla ZUS-u i skarbówki więc nie istnieje, ale zgodnie z dyrektywą unijną, zostanie opodatkowana, podobnie jak inne gałęzie nielegalnego „przemysłu” przemytniczego czy narkotykowego. Usługa obcokrajowcom traktowana ma być jak eksport, tirówki jak import bezcłowy.
Trudno wyobrazić sobie w jaki sposób „Malinkę” i jej podobne zmuszą do korzystania z kasy fiskalnej, dilerom każą prowadzić książkę przychodów, a gimnazjalistom-galeriankom przyznają REGON, ale widać cała Unia sięga już dna, dlatego wymyśliła kolejny absurd, na którym tylko nasze PKB ma wzrosnąć o 16 mld zł, co w efekcie poprawi też nieco relację naszego długu publicznego do PKB, na co zwraca uwagę Robert Gwiazdowski twierdząc również, że „warto inwestować w kapital ludzki. Zwłaszcza jak ładny”.
Ale jak tu wliczyć coś, co jest ukryte i nieistniejące w legalnej działalności gospodarczej, jak prostytucja? Najpierw trzega ją zalegalizować, bo dotychczas jest niezmierzalna nawet statystycznie. A co z mafią kręcącą wielomilionowe interesy na przemycie czy narkobiznesie? Wprawdzie już dawno, w 1996 roku powołano przy Urzędzie Statystycznym w Kielcach specjalistyczną komórkę, zajmującą się badaniem szarej strefy w Polsce, którą nazwano Ośrodkiem Badań Gospodarki Nieobserwowanej (OGN), ale jej osiągnięcia są mizerne. Na razie metodologia ogranicza się do ankiet. Może to i dobrze, bo zmaleje bezrobocie, gdy zastępy ankieterów ze skarbówki wkroczą do salonów masażu, agencji towaryskich, bo z „domówkami”, dilerami i tirówkami będzie trudniej. Chyba że urzędnicy pod przykrywką będą odwiedzać „Malinki”, nawiązywać przyjaźnie z dilerami i zwiedzać pobocza polskich dróg.
Są jednak trzy złe wiadomości, które niejednym mogą popsuć urlop, gdy kolejkę po smażoną rybę będą zmuszeni zamienić na kolejkę do przychodni. Bowiem „Malinka” jest nosicielką wirusa HIV , którym przez 5 lat świadomie „częstowała” swych klientów, więc kilkanaście tysięcy mężczyzn z Trójmiasta i nie tylko, może być chorych i czeka ich los podobny do partnerek śp. już Simona Mola. Policja, choć miała informację od jednego z klientów „Malinki”, po przesłuchaniu, wypuściłą ją na wolność. Malinka więc, w ramach wakacyjnej promocji, obniżyła znacznie stawkę za godzinę, planując w przyszłości zarejestrować wolontariat, co może zmartwić ministra finansów i zniweczyć cały unijny plan. I to byłoby dużo lepiej, bo wstydem dla naszego państwa jest pogląd, że im więcej prostytutek i dilerów, tym większy PKB i większy dobrobyt. Co pozostawiam do przemyślenia politykom rządzącym, życząc im radosnego i niczym niezmąconego wypoczynku.
Tekst opublikowano w "Warszawskiej Gazecie" - drugim szmatławcu po "Gazecie Polskiej" - wg S.Niesiołowskiego
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 2164
Donald też musiał odwiedzić Malinke ;-)