Wpis powstał jako efekt dłuższej dyskusji na blogu oraz z obserwacji, że wiedza ekonomiczna w społeczeństwie jest praktycznie zerowa. Nie chodzi o złośliwość, lecz o fakt, o to, że większość ludzi bezrefleksyjnie powtarza slogany o „wolnym rynku”, „niewidzialnej ręce” i „konieczności wzrostu”, nie rozumiejąc podstawowego mechanizmu, który sprawia, że gospodarka kapitalistyczna nigdy, pod żadnym warunkiem, nie może się zbilansować. Pokażę to na najprostszym przykładzie.
Para butów, która się nie bilansuje
Załóżmy, że mamy mały warsztat szewski. Skóra na jedną parę butów kosztuje 50 złotych. Pracownik, który tę parę butów wykonuje, otrzymuje za swoją pracę 40 złotych wynagrodzenia. Właściciel warsztatu, jako przedsiębiorca, dolicza do tego 10 złotych zysku. Cena końcowa butów wynosi więc 100 złotych.
Mamy więc prosty rachunek:
- koszt materiału: 50 zł
- płaca pracownika: 40 zł
- zysk właściciela: 10 zł
- cena sprzedaży: 100 zł
Teraz pojawia się kluczowe pytanie: kto te buty może kupić? Pracownik dysponuje 40 złotymi, bo tyle zarobił. Właściciel ma 10 złotych zysku (zakładając, że nie musi natychmiast kupować nowych materiałów). Razem więc w ich rękach jest 50 złotych, czyli połowa ceny butów. To znaczy, że ani osobno, ani wspólnie nie są w stanie kupić produktu, który sami wytworzyli.
Można próbować to obejść mówiąc, że właściciel ma jeszcze pieniądze ze sprzedaży poprzednich par. Ale te pieniądze już są przeznaczone na zakup nowych materiałów – na kolejne skóry, nici, kleje. Gdyby właściciel wydał je na zakup butów dla siebie, nie miałby z czego kontynuować produkcji. Czyli system nie działa nawet wtedy, gdy produkcja i sprzedaż idą pełną parą, bo zawsze brakuje środków, by wykupić całość wytworzonych towarów.
Przykład „altruisty” i „chciwego kapitalisty”
A teraz sprawdźmy, czy sytuacja się poprawi, jeśli zmienimy zachowanie właściciela.
Przypadek pierwszy – właściciel altruista:
Załóżmy, że właściciel rezygnuje z zysku i sprzedaje buty po 90 złotych (50 zł materiał + 40 zł płaca). Pracownik nadal zarabia 40 złotych. Czy może kupić buty za 90 zł? Nie. Brakuje mu 50 złotych. Właściciel zrezygnował z zysku więc nie ma pieniędzy i znów razem pracownikiem nie mogą wykupić tego co sami wytworzyli.
Przypadek drugi – właściciel chciwy krwiopijca:
Załóżmy, że właściciel chce zysku 110 złotych. Cena butów rośnie do 200 zł (50 zł materiał + 40 zł płaca + 110 zł zysk). Wtedy w obiegu jest 150 zł (40 zł z płacy + 110 zł zysku), ale produkt kosztuje 200 zł. Różnica jeszcze większa. I znowu – nie da się kupić całości produkcji, bo nie ma wystarczającej ilości pieniędzy w rękach uczestników procesu produkcyjnego.
Tak wygląda mechanizm strukturalnego niedoboru popytu, wbudowany w samą konstrukcję kapitalizmu. Nie trzeba do tego skomplikowanych wzorów, bilansów czy danych makroekonomicznych. Wystarczy prosty przykład — para butów, której nie może kupić ani szewc, ani właściciel warsztatu. Bo suma ich dochodów zawsze jest mniejsza niż wartość tego, co razem wytworzyli.
Dlaczego to systemowy problem
W gospodarce kapitalistycznej każde przedsiębiorstwo musi być rentowne, czyli przynosić zysk. Jeśli nie przynosi, bankrutuje. Ale jeśli każde przedsiębiorstwo musi mieć zysk, to w całej gospodarce suma wszystkich cen zawsze musi być większa niż suma wszystkich wynagrodzeń i kosztów. To jest arytmetyczna konieczność. A skoro tak, to w systemie nie ma wystarczającej ilości pieniędzy, by wykupić całą produkcję. Zawsze powstaje nadprodukcja – towarów jest więcej niż pieniędzy na ich zakup.
W krótkim czasie można to maskować — kredytem, eksportem, zadłużeniem państwa, „socjałami”, które w rzeczywistości są tylko próbą dosypania pieniędzy do systemu, żeby ludzie mogli kupić to, czego i tak nie byliby w stanie nabyć za własne dochody. Ale to tylko przesunięcie w czasie nieuchronnego kryzysu. Bo kredyt to też obietnica przyszłych pieniędzy, których jeszcze nie ma. W końcu system musi się zderzyć z rzeczywistością, z momentem, w którym nie ma komu i za co kupować tego, co fabryki produkują i co sklepy próbują sprzedać.
Dlatego kryzysy są nieuniknione
To właśnie z tego powodu kapitalizm od samego początku rozwija się w cyklach: okres boomu, a potem krachu. W fazie wzrostu kredyt i inwestycje zwiększają chwilowo popyt. Ludzie kupują więcej, firmy zatrudniają, ceny rosną. Ale ponieważ wciąż obowiązuje ta sama zasada, że dochody są mniejsze niż wartość produkcji – w końcu rynek się nasyca, zaczyna brakować pieniędzy, a towary zalegają w magazynach. Przedsiębiorstwa ograniczają produkcję, zwalniają pracowników, ci mają mniej pieniędzy, więc jeszcze mniej kupują. Spirala się nakręca. Tak rodzi się kryzys.
I dlatego nie ma czegoś takiego jak „stabilny, samoregulujący się wolny rynek”. Nie istnieje równowaga między produkcją a popytem, bo z samego założenia system ten tworzy więcej dóbr, niż jego uczestnicy są w stanie kupić. To nie jest błąd polityki. To jest wewnętrzna cecha kapitalizmu – jego strukturalna sprzeczność.
Wniosek jest prosty: kapitalizm nie bilansuje się nigdy. Wymaga stałego dopływu nowego pieniądza, nowych rynków, nowych długów i nowych konsumentów, żeby utrzymać pozory równowagi. Ale to tylko odwlekanie nieuchronnego – kolejnego kryzysu nadprodukcji.
I dlatego, zanim znów ktoś zacznie opowiadać bajki o „niewidzialnej ręce rynku”, warto przypomnieć sobie tę prostą historię o szewcu, który zrobił parę butów za 100 złotych i sam nie mógł ich kupić.
mam też wersję skromniejszą w akwareli, może się tym modelem pobawię, by lepiej wyglądał obraz, święta nadchodzą, będzie w sam raz.
Jeżeli sprawia ci to frajdę, to pobaw się koniecznie - rzeczy robione z radości są najlepsze.
Pokaż w okolicy Świąt, chętnie obejrzę.
tak też pomyślałem :)