Trochę oderwać się od bieżącej polityki...
Znalazłam w odmętach komputera swój tekst z wizyty w Paryżu w 1991. Może Państwa zainteresuje.
W każdym razie o tyle aktualny, że o Chińczykach.
Miliard Chińczyków i ja jedna
Paryż. Miasto, do którego się wraca. Nie tylko do niezwykłej atmosfery tysiąca knajpek i kawiarenek, które można znaleźć w dosłownie każdym paryskim domu, ale nawet do poszczególnych potraw. Wszystkie kuchnie świata: grecka, turecka, rosyjska, polska, włoska, kambodżańska. Befsztyk po burgońsku najlepiej przyrządzają na rue de Rivoli, najwspanialsze owoce morza w sosie śmietanowo-czosnkowym podają na placu Bastylii. Tamże, po drugiej stronie placu, przy supernowoczesnym budynku nowej Opery, można w maleńkiej pizzerii zjeść doskonałe i całkiem przystępne cenowo zapiekane żabie udka [nb. dziś nigdy nie zjadłabym żabiego udka, wiem już, jak się je zdobywa]. Ale za najwspanialsze uważa się knajpki z chińskim jedzeniem.
Mówi się często, że na świecie jedyne liczące się kuchnie to francuska i chińska. Cóż dopiero zjeść po chińsku w Paryżu!
Trafiłam jednak w Paryżu w miejsce, do którego nie chciałabym chyba wracać.
Znudzona codziennym francuskim daniem: befsztyk z frytkami raz! gdy miałam trochę pieniędzy, i najtańszym - gotowanym udem z indyka, gdy moje kieszenie świeciły pustkami, pojechałam na tzw. duże śniadanie, czyli lunch, do taniej dzielnicy arabsko-tureckiej w okolicy Placu Republiki. Chciałam odnowić wrażenia kulinarne sprzed roku. Tylko tam, u Turka, można było napić się porządnej herbaty.
Spotkała mnie niespodzianka. Arabów nie było, znikli też Turcy. To miejsce w ciągu roku opanowali Chińczycy z Hong-Kongu. Tradycyjna chińska dzielnica znajduje się na południowo-wschodnim krańcu Paryża. Ta, położona na północy miasta, była nowością. Wprowadzili się tu nagle, wykupili upadające firmy i całe domy mieszkalne, założyli swoje supermarkety. "I am from Siiina" - szeptała miła Chinka w sklepie ze wschodnimi specjałami. Fama głosi, że panuje tu wszechwładnie chińska mafia - sama udziela swoim kredytów, sama wymierza kary niewypłacalnym, morduje zdrajców.
Widok był niezwykły. W typowo paryskich kawiarenkach, przy okrągłych paryskich marmurowych stoliczkach pili kawę Chińczycy jak ze starych malowideł na porcelanie. Skośne oczy, szpiczasta bródka, obce spojrzenie, na plecach długi warkocz. Ubrani w czarne jedwabne pantalony i pikowane srebrzyste albo różowe kufajki z haftem. Brakowało im tylko kindżałów. Do café-crème w filiżankach do espresso pogryzali croissanty, czyli bardzo tłuste rogaliki śniadaniowe z francuskiego ciasta.
Mijało właśnie południe. Z okolicznych biurowców wysypywały się tysiące skromnie ubranych Chinek i Chińczyków, wlewali się do restauracji i barów. Poszłam za nimi, zaciekawiona, co naprawdę na co dzień jadają Chińczycy. W sali znanej mi dawniej restauracji stały teraz rzędy długich wąskich stołów, jak ławki w klasie szkolnej. Na stołach leżały szeregami pałeczki i "ryżowe" łyżki z malowanej na niebiesko porcelany.
Byłam w gigantycznej stołówce. Kilkuset Chińczyków obojga płci błyskawicznie zajmowało miejsca, siadało na wąziutkich krzesełkach. Tak ciasno, jak na filmie o Szanghaju, aż trącali się łokciami. Wcisnęłam się między jakieś dwie panie. Oprócz mnie w barze siedziało tylko kilku białych.
Menu wydrukowano wyłącznie po chińsku. Pokazałam kelnerowi, że chcę to samo, co moje sąsiadki. Prędko podano nam spore miseczki. Była w nich zupa podobna do rosołu, piekielnie ostra. Pływały w niej jarzyny, kawałki kartofli, makaronu zwykłego i sojowego, trochę ryżu. Oprócz tego mięso - cieniuteńkie płatki wołowiny, wieprzowiny, kury, kawałki podrobów, flaki, ścięte wrzątkiem strzępki krwi, wołowe oczy...
Nie byłam w stanie tego jeść. Nabrałam łyżką trochę zupy i jarzyn, jakoś przełknęłam. Nagle spostrzegłam, że wzbudzam poruszenie i usłyszałam spłoszone komentarze Chinek. Wszyscy dyskretnie patrzyli na mnie.
Zrozumiałam: jestem dzikuską. Nie używałam pałeczek. Mało tego, piłam zupę łyżką! Chinki popijały rosół bezpośrednio z miseczki, a łyżka służyła im wyłącznie jako pośrednik - wyławiały nią pałeczkami mięso i jarzyny z zupy i przenosiły do ust. Do ust łyżki nie wkładały nigdy.
Zaczerwieniona, zrezygnowałam z dalszej uczty. Wyplątałam się spomiędzy moich sąsiadek, mamrocząc po polsku i po francusku jakieś przeprosiny, podbiegłam do bufetu, zapłaciłam. Uciekłam przed kelnerem, który niósł dla mnie deser - dwie maleńkie kandyzowane mandarynki, ociekające lśniącym syropem, na które miałam zresztą szaloną ochotę.
Na dworze odetchnęłam - tu było jednak znacznie luźniej, niż w barze.
Przypomniałam sobie apokaliptyczną wróżbę, że żółta rasa zaleje Europę. Jeżeli o mnie chodzi, czułam, że już się to stało. I pomyślałam sobie, że w gruncie rzeczy w Paryżu tych Chińczyków nie było aż tak dużo, żeby musieli tak ciasno siedzieć i nie byli aż tak biedni, żeby jeść dosłownie wszystko, co w zwierzęciu. Ale oni zachowywali się tak, jakby każdy był cząstką miliarda i pamiętał stale, że dla wszystkich musi starczyć. Do tego reprezentowali najstarszą kulturę świata...
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 2567
Czemu nie ? Jeśli nie będą wciskać nam z powrotem komunizmu, bo to już przerabialiśmy, to bardzo chętnie widzę pracowitych Azjatów w Europie :-)
https://www.salon24.pl/newsroom/1295889,robaki-do-kupienia-w-carrefourze-egzotyczna-ciekawostka
Droga Pani Tereso!
Jak ja kocham i cenię takie wspomnienia. Opowiadanie o kuchniach i posiłkach ma w sobie ten swoisty czar, który miedzy innymi powoduje, że niemowlak przestaje wrzeszczeć, jak się go da do matczynego, pardon moi, cyca.
Starałem się kosztować wszystkiego wszędzie. I tak, zgadzam się, chińska kuchnia to szczyt poezji.
Uściski z szacunkiem
Pozdrawiam!