Byłoby dobrze, gdyby ktoś wreszcie wytłumaczył pani premier Kopacz, że Polska nie jest Portugalią. Nie dlatego, że nie mamy dostępu do oceanu i nie dlatego, że mamy kilka razy więcej ludności. Chodzi o położenie geograficzne. A w kategoriach niekrajobrazowych i nieklimatycznych – o położenie geopolityczne.
Jedną z rzeczy, która najbardziej mnie obecnie irytuje w polskiej polityce, to bezmyślne wypowiedzi ludzi o niewielkich horyzontach myślowych, którzy powtarzają niczym papugi, że „Polska nie powinna wychodzić przed szereg” i że nasz kraj „nie powinien się wychylać”. Tacy ludzie nie powinni, doprawdy, zajmować się polityką, bo tacy politycy są wygodni dla naszych sąsiadów ‒ konkurentów. Są skrajnymi minimalistami. Czy można sobie bowiem wyobrazić polityka francuskiego, który mówi, że w sprawach dotyczących Maghrebu, Afryki Północnej i szerzej „Afryki Francuskiej”, wciąż pozostającej Afryką francuskojęzyczną, czy też w kwestii dawnych kolonii francuskich w Azji powiedziałby, że „Republika powinna w tej sprawie mówić głosem Unii Europejskiej – powstrzymajmy się zatem z głoszeniem naszego własnego, francuskiego stanowiska”. Takiego „polityka” zabito by w Paryżu śmiechem albo objęto litościwie zmową milczenia, jak to się czyni z kłopotliwymi czy kompromitującymi członkami rodziny.
W Europie nikt nie wyzbywa się aspiracji
Czy ktokolwiek mógłby pomyśleć, że jakikolwiek poważny polityk w Republice Federalnej Niemiec wystąpiłby z publicznym apelem: „nie zajmujmy się Bałkanami ani Mitteleuropą, zostawmy te tradycyjne strefy naszego wpływu w gestii Brukseli”. Gdyby ktoś taki się objawił nad Sprewą, pukano by się w czoło i żadnej kariery w niemieckiej polityce taki gość by nie zrobił, uznano by go bowiem za niebezpiecznego dla otoczenia, w którym racja stanu Berlina jest drogowskazem, obojętnie od politycznej opcji. Przecież nawet „zielonemu” ministrowi spraw zagranicznych Joschce Fischerowi wypominano czasem pięć żon, a nigdy to, że zaniedbywał niemieckie interesy w polityce zagranicznej...
Czy można sobie wyimaginować, że w Madrycie jakiś przedstawiciel Andaluzji czy Galicji w Kortezach wystąpiłby z sugestią sprowadzającą się do wezwana: „zostawmy już tę Amerykę Łacińską, to przeszłość, co z tego, że tam niemal wszyscy poza Brazylią i Gujaną Francuską mówią naszym językiem. Niech nasz stosunek do tej niegdyś kluczowej części hiszpańskiego imperium wyznacza UE.” Nie, nikt z nawet najbardziej bujną wyobraźnią nie mógłby sobie tak pomyśleć. Każdy bowiem, kto choć trochę interesuje się hiszpańską kulturą i tradycją, wie jakim szokiem dla elit tego kraju było utracenie w 1898 ostatniej hiszpańskiej kolonii – Kuby. Przecież powstał nawet wówczas prężny intelektualny ruch nazwany „Generacion 1898” – na czele z Miguelem de Unamuno i Jose Ortegą y Gassetem.
Angielski kabaret „Latający Cyrk Monty Pythona” przekraczał polityczną poprawność, gdy chodzi o Arabów (to chyba łatwiejsze niż wobec Żydów...) i epatował seksualnymi wulgaryzmami, ale nie przypominam sobie, żeby kpił sobie ze spuścizny kolonialnej „imperium, nad którym nie zachodziło Słońce” i uważał, żeby relacje Londynu z dawnymi terytoriami Korony Brytyjskiej oddać w pacht jakimś organizacjom międzynarodowym. Konkretnie o Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej nie wspomnę, bo Zjednoczone Królestwo zapisało się tam dwie dekady po Paryżu, Berlinie, Rzymie, Brukseli, Hadze i Luksemburgu i nigdy nie traktowało EWG (Unii) ze szczególną nabożnością – by użyć tego eufemistycznego zwrotu.
Małość ludzi czy słabość państwa?
Tak, to, co po prostu niewyobrażalne w przypadku Francuzów, Niemców, Hiszpanów i Brytyjczyków jak najbardziej jest wyobrażalne, a nawet dzieje się nad Wisłą, Odrą i Wartą. Z czego wynika ta skrajna głupota, bezmyślność lub wręcz chodzenie na pasku naszych bliższych i dalszych sąsiadów, którzy marzą o tym, aby Polska nie miała żadnych aspiracji międzynarodowych, nie myślała o żadnych wpływach gospodarczych i politycznych, a najlepiej udawała, że nie jest szóstym co do wielkości państwem UE, lecz sytuuje się na poziomie może i dzielnej, ale i bardzo małej Estonii.
Myślę, że taka dramatyczna wręcz bezmyślność – bo jednak większość polityków w Polsce, która klepie takie bzdury nie jest jednak agentami – wynika albo z braku elementarnej edukacji historycznej albo z gigantycznych kompleksów wobec cudzoziemców, którzy „zawsze wiedzą lepiej”. Skądinąd ów kompleks to problem, który nie jest spadkiem po PRL czy narodził się w III RP, bo już przecież Adam Mickiewicz w „Panu Tadeuszu” opisywał żałosną „modę na cudzoziemszczyznę” ówczesnych polskich elit początku XIX wieku.
Podobna bezmyślność wynikać może też z osobistej małości poszczególnych polityków czy ich niedorośnięcia do roli społecznej, w jakiej wyborcy ich obsadzili. Jest chyba wynikiem czegoś więcej. Może to właśnie przykład braku tego, co kilka dekad temu określono jako „instynkt państwowy”? Czyżby inne państwa go miały, a Polacy jeśli nie wcale, to w niewielkim tylko stopniu? Bo przecież zawsze byli w Ojczyźnie politycy, którzy myślą w kategoriach tego, co nasi rodacy w XVI wieku nazywali ragion di stato (racja stanu). Czy to zatem zwykły kundlizm, uznanie, że we własnym, partykularnym, osobistym interesie lepiej być podnóżkiem jakiegoś możnego sąsiada z tej czy innej strony granicy? Czy może jednak słabość strukturalna, systemowa, historyczna, która z naiwności czyni cnotę, z bezmyślności – zaletę, a z zasady „jakoś to będzie” wręcz narodowe motto?
Grzech zaniechania czyli 15 skrzypek euroorkiestry
Mówi się, że jesteśmy jednym z dwóch ‒ obok Francuzów ‒ najbardziej samokrytycznych narodów Europy. Jednak ów autokrytycyzm przejawia się w ostatnich dwóch dekadach w samobiczowaniu i wynajdowaniu, nieraz na siłę, często dzięki zagranicznym stypendiom, tych rzeczy w polskich dziejach, które mają nas usytuować w kategorii nacjonalistycznego, antysemickiego Ciemnogrodu, który zajmował się głównie gnębieniem mniejszości narodowych. Do tego dochodzi, opisywana przeze mnie wcześniej, skłonność do samoograniczania się, autorezygnacji z prowadzenia polityki godnej 40 milionowego narodu (a z emigracją 60 milionowego) i jednocześnie godną największego państwa w naszym regionie UE. To naturalne i oczywiście, ze każdy duży naród ma swoją strefę wpływów kulturowych, cywilizacyjnych, gospodarczych, politycznych, czasem i militarnych. Wyzbywanie się myślenia o polskich wpływach zewnętrznych jest albo kretynizmem albo zaprzaństwem. Programowy „minimalizm narodowy”, pachnący mi na kilometr „minimalizmem katolickim” Stanisława Stommy z okresu PRL-u jest – mówiąc Talleyrandem – gorzej niż zbrodnią: jest błędem. Używając pojęcia z zakresu języka teologii: taka autoredukcja w obszarze geopolityki byłaby grzechem ciężkim – grzechem zaniecha.
Dwie postawy uważam dzisiaj za szczególnie zgubne w myśleniu (albo bezmyślności) politycznym w Polsce. Jedna reprezentowana publicznie przez sporą część polityków PSL i Ruchu Palikota sprowadza się do hasełek typu: „nie drażnijmy Ruskich, Rosja to wielki kraj, róbmy z nimi interesy, to nam też coś ze stołu Putina skapnie”. Nie nazwałbym tego myślenia wyłącznie agenturalnym, ale po prostu głupim, skrajnie naiwnym i idącym całkowicie w poprzek naszym doświadczeniom historycznym.
Druga postawa to właśnie marzenie by być piętnastym skrzypkiem w europejskiej orkiestrze. Chęć grania takiej melodii, jaką wskaże dyrygent z Berlina czy Brukseli. To nieprzeparta gotowość rezygnowania z ekspansji na zewnątrz (żeby było jasne: nie chodzi, niestety, o ekspansję terytorialną). Politycy, którzy chcą kierować Polską według którychś z tych dwóch drogowskazów, prowadzą nas na manowce. Nic nie rozumieją ani z polskiej historii, ani z polskiej teraźniejszości. Co najgorsze jednak: nie doceniają siły tkwiącej w polskim narodzie.
*artykuł, który ukazał się w dziale Geopolityka w „Gazecie Polskiej” (05.11.2014)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 1367