Jeden z moich przodków, stryjeczny praprapradziadek ze strony Ojca został zesłany w głąb Rosji po Powstaniu Listopadowym. Według przekazów rodzinnych, ci co zsyłani byli po 1830-1831 mieli lżejsze warunki katorgi, niż ci po Powstaniu 1863.
W błogosławionym XIX wieku, gdy nie było jeszcze telefonów komórkowych, Internetu, faksu i innych diabelskich wynalazków, pisano sążniste listy. Praprapradziad pisał takoż. Familijna legenda głosi, że w jednym z listów uskarżał się na olbrzymie pluskwy i napisał, że aby rodzina uświadomiła sobie ich gigantyczny rozmiar, załącza jeden egzemplarz do wglądu…. Jednak owej pluskwy przodek do listu do Polski nie włożył. Wszakże rodzina w Kongresówce list z pluskwą dostała…. Po prostu rosyjska cenzura stwierdziwszy w kopercie od zesłańca ów brak, uzupełniła go! Mój przodek pan Herdan wrócił do Polski po zesłaniu, ale straciwszy majątek z ziemianina przekwalifikował się na krawca.
Ową historię przypomniał mi Ojciec, gdy mówiliśmy o polskim przekładzie wydanej w XIX wieku książki markiza de Custine’a „Listy z Rosji”. Dziełko to, choć wydane przed półtora wiekiem, poraża aktualnością. Choćby u naszego dalszego wschodniego sąsiada zmieniały się ustroje i nazwy państwa, to i tak istota w relacjach jednostka−władza, ale też sama mentalność i charakter narodowy pozostają te same. Listy francuskiego markiza, które pisał w swoim pokoju hotelowym, by później… ukryć je w denku swego cylindra – wszystko by nie wpadły w niepowołane rosyjskie ręce, podczas zwyczajowych przeszukań jego apartamentu zraz po jego wyjściu – porażają swą aktualnością. Obojętnie czy dwugłowy orzeł, czy sierp i młot , czy rządzi car, pierwszy sekretarz czy prezydent FR, to i tak mentalność niewolnicza jest wszechogarniająca.
Teraz podobno szykuje się drugie polskie wydanie „Listów z Rosji”. Paradoksalnie, książki tej nie wydano w II Rzeczypospolitej w latach 80-tych XX wieku. Uczyniło to emigracyjne wydawnictwo „Editions Spotkania”. Książkę tę należy dedykować wszystkim naiwniakom i frajerom w Polsce, którzy najpierw łasili się do Putina i skamlali na jego widok, a teraz tupią wątłymi nóżkami i domagają się sankcji wobec Moskwy.
Oczywiście antyrosyjskie sankcje należą się jak psu zupa, ale wiarygodność owych rodzimych politycznych łotrów spod ciemnej gwiazdy jest mniej więcej na poziomie Rowu Mariańskiego. A każdy geograf powie, że to najniższy punkt poniżej poziomu morza.
Gdy piszę ten tekst, to od czasu do czasów wyglądam przez ono, aby zobaczyć czy nie krąży gdzieś koło mnie zagubiony dron.
Swoją drogą tylko naiwni nie łączą historii drona z obsługą ministra Sikorskiego. Pewnikiem ów drogi sprzęt, którego zniknięcie lekceważył premier Tusk − może dlatego, że to nie Prezes Rady Ministrów buli za niego – poleciał po pizzę dla szefa MSZ. I to nie po byle jaka pizzę − całkowicie specjalną: z BORowikami.
A swoją drogą, szef MSZ powinien zyskać dożywotnią ulgę od Pizza Hut: takiej reklamy pizzy nie zrobiły nigdy najbardziej sprawne PR-owskie firmy…
Internauci szaleją i jadą po ministrze spaw zagranicznych III RP, w kontekście pizzy, po bandzie. Trudno się zresztą dziwić. Ot, na przykład historia, że Sikorski, chcąc załagodzić „afront” Uniwersytetu Jagiellońskiego wobec Barroso i brak doktoratu honoris causa dla szefa KE, zaprasza Portugalczyka… na pizzę.
Jeśli dron z pizzą jednak rzeczywiście urwał się, to należy mu życzyć, aby doleciał do Normandii. Tam przecież można poczuć smak francusko-rosyjskiej entente cordiale.
Jedno jest pewne: dron Putinowi ręki nie poda – w przeciwieństwie do Bronisława Komorowskiego…
P.S. Odnaleziono drona. Ale ręki pułkownikowi P. i tak nie poda.
*felieton ukazał się w „Gazecie Polskiej” (14.05.2014)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 3191