„...również z powodu jego wypowiedzi, że socjalizm naprawdę namącił mu w głowie, było wskazane, aby podjąć badania psychiatryczne”
(z jednego z raportów STASI, cyt. za Ewa Matkowska, „System. Obywatel NRD pod nadzorem tajnych służb”, Kraków 2003, s. 56)
Spora część naszych rodaków jest szczerze zaskoczona, przerażona skalą i zjawiskiem nienawiści społecznej, którą jako „narzędzie polityczne” wykorzystuje gabinet ciemniaków i jego medialne (szerzej: bezpieczniackie) zaplecze. By zrozumieć jednak obecną, neokomunistyczną formułę „zarządzania nienawiścią”, powinniśmy wcześniej przeanalizować rutynę komunizmu w tej dziedzinie.
Jedną z podstawowych zasad, które czerwona propaganda doprowadza do perfekcji jest odwoływanie się do ludzkich emocji. Taka forma indoktrynacyjnego i destrukcyjnego działania pozwala doskonalić wszystkie te środki perswazji, których zadaniem jest „obejście” zapory, jaką zwykle stawia (zdrowy) ludzki rozum wobec wszelkich prób manipulacji, oszukiwania, zwodzenia, okłamywania, zastraszania itd. Sama rewolucja bolszewicka zasadza się na odrzuceniu wszelkiej racjonalności (konstytutywnej dla zachodniego społeczeństwa) i na ustanowieniu „filozofii” knuta, kajdan, szczucia i masowej eksterminacji - a więc jest powrotem do azjatyckiej barbarii. Racjonalność społeczną bolszewicy łączą z „myślą burżuazyjną” i „kołtuńskim zacofaniem”, podczas gdy postęp społeczny wymaga nowego, rewolucyjnego porządku (takiego, w którym robol pogania inżyniera, a nie odwrotnie; w którym do parobka należą „pańskie dobra” itd.). Komuniści muszą więc dokonać i politycznej, i „psychologicznej rewolucji”, czyli obudzenia w terroryzowanym obywatelu zwykłego zwierzęcia. To zwierzę obudzone ma być zaś wyłącznie po to, by poddawało się nieustannej tresurze.
Metodyczne zezwierzęcanie/zbydlęcanie obywateli osiągane jest w sowieckim systemie za pomocą dwóch podstawowych metod: terroru państwowego oraz warunków bytowych urągających cywilizowanemu człowiekowi. (Trzecia metoda to planowa i dość powszechna alkoholizacja obywateli, jako „środek pomocniczy” do tamtych dwóch). Same koncłagrowe realia społeczne dla czerwonych są niewystarczające do pełnego podporządkowania terroryzowanych obywateli „władzy ludowej”, toteż niezbędne jest sięgnięcie po dyscypliny zajmujące się psychiką człowieka (emocjonalnością, mentalnością itd.) i zbiorowymi zachowaniami ludzi. Wiedzę niezbędną do sterowania nastrojami obywateli czerwoni uzyskują albo z tzw. nauk społecznych (których koncepcjami posługują się z dowolnością i teoretycznym załganiem charakterystycznym dla marksizmu-leninizmu), albo z permanentnej inwigilacji obywateli. „Naukowość” w opracowywaniu przez czerwonych metod szczucia ludzi na siebie, rozrywania więzi interpersonalnych, destrukcji osobowości itd. sprowadza się do jednego: wszystkie narzędzia wykorzystywane w sterowaniu obywatelami mają być skuteczne. Mają one prowadzić do dalszego „utrwalania się władzy ludowej”, czyli coraz większej uległości obywateli wobec komunistycznej dyktatury. Nic innego dla czerwonych się nie liczy.
Za cel obierane są racjonalne (i nakierowane na dobro) wspólnoty ludzkie oraz osobowość pojedynczego człowieka – zmierza się w komunizmie do ich możliwie jak największej dezintegracji (poprzez zarządzanie nienawiścią, organizowanie jej). Rozproszone, skłócone wspólnoty (zatomizowane społeczeństwo) i doprowadzony do rozstroju nerwowego zwykły człowiek to „plastyczny materiał” do lepienia sowieckiej zbiorowości. Organizowanie nienawiści jest o tyle istotne z punktu widzenia czerwonych dyktatorów, że sama nienawiść pozwala, by tak rzec, „targać ludźmi”. Człowiek w nienawiści jest jak ktoś zamroczony – nie poddaje się nie tylko cudzym, ale nawet własnym racjonalnym osądom. Działa więc trochę jak psychopata dążący wyłącznie do wykonania jakiegoś zadania, które „musi być wykonane”. Niejednokrotnie taki człowiek ogarnięty nienawiścią żałuje potem tego, co „w porywie nienawiści” uczynił (w przeciwieństwie do klasycznego psychopaty, który nie ma żadnych wyrzutów sumienia). Czasami jednak rzeczy uczynione w takim porywie są nie do odwrócenia i nie do naprawienia, a poszarpane sumienie odzywa się aż do ostatnich dni takiego człowieka.
Takie zarządzanie (zorganizowaną) nienawiścią można uznać za „mechanikę systemu”, gdyż komunizm działa po to, by eskalować społeczne zło. Jeśli ktokolwiek dziś jeszcze (po tylu dekadach funkcjonowania zorganizowanego sowieckiego ludobójstwa) autentycznie wierzy, że „myśl marksistowsko-leninowska” prowadzi do jakiejś lepszej rzeczywistości, to jest osobą całkowicie ślepą na realia współczesnego świata. Myśl, która wychodzi z założenia, że antagonizm społeczny („walka klas”) jest „motorem zmian” i że jakaś grupa społeczna może (w imię „szczytnych celów”) wyrżnąć jakąś inną grupę, by po „rewolucyjnym twórczym chaosie” terroru budować nowy porządek – jest największym intelektualnym horrorem, jaki w dziejach idei wymyślił człowiek. Sama ta myśl jest nie tylko wyrazem autentycznej socjopatii (Marksa, Lenina, Stalina i im podobnych) i wstrętu do ludzkiej naturalnej wspólnoty, ale zarazem piekielnym ziarnem nienawiści, które, gdy zasiewane jest przez czerwonych psychopatów na jakimkolwiek obszarze (w państwach europejskich, azjatyckich, afrykańskich i in.), przynosi plon w postaci paranoi społecznej, jakiej świat nie widział, zanim nie pojawił się bolszewizm.
Paranoja społeczna generowana przez ustrój komunistyczny wiąże się głównie z tym, że czerwoni najzwyczajniej w świecie nie pozwalają się ludziom normalnie rozwijać. Człowiek sowietyzowany ma poddać się bolszewickiej dyktaturze, płaszczyć się przed gensekami prezentującymi swoje buraczane gęby i cielska na „trybunach honorowych” i – tu uwaga – ma się cieszyć z tego, że żyje w takim koncłagrze. „My was upodlimy tak, jak żadna władza nie upodliła żadnego społeczeństwa, lecz wy macie widzieć w tym jasną stronę życia”, zdają się mówić komuniści do ludzi poddanych „władzy rad”. Czerwoni ponadto za pomocą swojej tajnej policji politycznej wprowadzają całkowitą, całodobową kontrolę nad każdym ruchem obywatela – organizują specsłużby, a nawet „ludową armię”, by pacyfikować społeczeństwo – zarazem jednak domagają się od tego obywatela, by zachowywał się i czuł, jak zadowolony z istnienia, wolny człowiek. Nakazują mu czuć się wolnym, mimo że siedzi w pasiakach w koncłagrze. Jest to prawdziwa, niesamowita wprost paranoja1. To nie koniec. Czerwoni nie poprzestają wszak na tym, że doprowadzają obywateli do skrajności – dla komunistów dopiero wtedy (czyli gdy gnębieni przez nich „mają nerwy na postronkach”) zaczyna się najlepsza zabawa. Zadają zaszczutym ludziom proste pytanie: „no i co teraz zrobicie? Co dalej?” Albo inaczej: „Śledzimy cię, podglądamy, podsłuchujemy, możemy cię sponiewierać, zamknąć, torturować... – i co ty na to?”
Jeśli ktoś te uwagi uznałby za przesadzone (a termin „czerwoni psychopaci” za nieadekwatny), to pozwolę sobie na cytat z książki Elżbiety Kotarskiej „Proces czternastu” (Warszawa 1998, s. 43) opowiadającej o członkach sztabu Związku Walki Zbrojnej schwytanych i „sądzonych” przez NKWD w okresie pierwszej sowieckiej okupacji na ziemiach polskich (rozpoczętej wejściem „wyzwoleńczym” armii czerwonej 17 września 1939 r. i trwającej do czasu ataku Niemiec hitlerowskich na Rosję). Od razu uprzedzam, że to drastyczny fragment o makabrycznych torturach stosowanych przez sowieciarzy:
„Z „Pamiętnika” ppłk. Adama Lipińskiego, spisanego w styczniu 1943 roku w Jerozolizmie dla potrzeb Biura Dokumentów Armii Polskiej na Wschodzie. Ppłk Lipiński nie należał prawdopodobnie do ZWZ, więźniem Zamarstynowa był przez Cztery miesiące od czerwca 1940 roku.
„Czasami na postrach wrzucano do celi więźnia w okropny sposób pobitego podczas śledztwa – pisze. - Tłuczono pałkami, kijami, kolbami naganów, kopano, deptano po genitaliach, jamie brzusznej. Wlewano w ludzi nieprawdopodobną ilość wody, robiono im lewatywy jedna za drugą, ckliwiono po główce prącia, powodując wytrysk nasienia raz po raz, aż do omdlenia, robiono zastrzyki mające ubezwładnić wolę delikwenta i uczynić go podatniejszym do zeznań”.”
I jeszcze cytat odnoszący się do późniejszej epoki komunistycznych prześladowań, tym razem stosowanych przez wschodnioniemieckie NKWD, tj. STASI:
„Pani Rieder (nazwisko i dane zmienione), chemik na Uniwersytecie Humboldtów, składa w 1987 roku podanie o wyjazd – ma wtedy 41 lat – aby odwiedzać chorego i wymagającego opieki ojca w Berlinie Zachodnim. Poza tym nie chce już dłużej znosić „opieki” państwa w życiu zawodowym. Pani R. zostaje wezwana, żąda się od niej, aby wycofała wniosek i podpisała pismo, w którym zobowiązuje się nie angażować politycznie przeciwko NRD i nie uczestniczyć w antypaństwowych demonstracjach. Pani R. odmawia. Na krótko po tym wydarzeniu jej pensja zostaje obniżona, jej mąż traci pracę w teatrze, syn wylatuje ze szkoły sportowej. Pani R. pisze listy do Ericha Honeckera.
Po roku daremnego oczekiwania na decyzję idzie z całą rodziną do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i przekazuje urzędnikowi wniosek o wyjazd w kopercie udekorowanej drutem kolczastym. R. zostaje odprowadzona przez policję i trafia do aresztu śledczego Hohenschoenhausen. Cztery miesiące spędza w ścisłej izolacji. Najbardziej dręczy ją niepewność o losy męża i syna. Dopiero po kilku miesiącach dowiaduje się, że są oni również w więzieniu. Przez pierwsze sześć tygodni jest stale przesłuchiwana, imputuje się jej, że planowała zamach bombowy na mur. Pani R. podejrzewa, że to zmyślone wykroczenie posłuży skazaniu jej na jak najwyższą karę więzienia, aby następnie uzyskać od Republiki Federalnej odpowiednio wyższą sumę za jej wykupienie (...). Śledczy twierdzi, że jej syn przyznał się, że podczas konspiracyjnych spotkań w jej mieszkaniu planowali wybicie dziury w murze, i przedstawia protokoły z przesłuchań syna z ewidentnie sfałszowanym podpisem syna.
W czasie wielomiesięcznego pobytu w izolatce pani R. zaczyna wariować, ma halucynacje, wydaje jej się, że ściany i sufit otwierają się i zbliżają do niej. Traci słuch. Nocą jest ciągle budzona przez strażników, którzy otwierają judasza i zapalają światło. Skarży się u kierownika więzienia, że pozbawienie snu jest torturą. Spacery może odbywać tylko w tzw. psiej klatce, otoczonym murem maleńkim wybiegu w podwórzu, z którego nie widzi innych więźniów. Przypuszcza, że dosypuje się jej leki psychotropowe do jedzenia, ponieważ często wpada w letarg, zasypia na toalecie, potem znowu czuje wewnętrzny niepokój, ma ślinotok i odczuwa dreszcze w rękach.”
(Ewa Matkowska, „System. Obywatel NRD pod nadzorem tajnych służb”, Kraków 2003, s. 129-130)
Przywołuję te szokujące przykłady dla unaocznienia jednej i chyba najważniejszej rzeczy: eskalowanie nienawiści i posługiwanie się nią wobec niewolonych obywateli ma w ostateczności skutkować nienawiścią tychże obywateli do... samych siebie. Osoba sterroryzowana, upodlona, sponiewierana, zaszczuta lub złamana ma sama siebie znienawidzić i samą siebie obwiniać za to, co ją spotkało. Taka jest najgłębsza warstwa społecznej paranoi stwarzanej przez komunistów.
Ale, tu znowu uwaga, jest wyjście z tej piekielnej matni. Jakie? Wystarczy przejść na stronę prześladowcy - wtedy następuje całkowite wyzwolenie. Prawdziwa, absolutna wolność. „Dołącz do nas, a nie będziesz miał poczucia życiowej przegranej, nie będziesz nienawidził samego siebie, nie spotka cię ani upokorzenie, ani poniewierka – będziesz się w pełni cieszył życiem, tak jak my” – to jest oferta, z jaką prześladowcy wychodzą do swych ofiar. Osoba, która jest łamana może w skrajnej rozpaczy myśleć: a może Oni mają rację? Może należy przejść na Ich stronę, by tym wszystkim udrękom położyć kres?
Nienawiść ma więc w systemie komunistycznym charakter wielowymiarowy. Nienawiścią posługują się sami komunistyczni oprawcy, którzy nieludzko pastwią się nad swymi ofiarami (por. tortury w sowieckich więzieniach). Nienawiść jest nieustannie kreowana i podsycana by była podłożem relacji międzyludzkich – ma ona dezintegrować społeczeństwo poddawane sowietyzacji (ludźmi skłóconymi i zaszczutymi łatwo sterować). Wreszcie po trzecie, nienawiść ma stać się duchową rzeczywistością człowieka sowietyzowanego – ma on nienawidzić samego siebie i obwiniać samego siebie za zło bolszewickiego systemu oraz za tryumf tego zła.
Te wymienione wyżej zdobycze komunizmu w dziedzinie politycznego wykorzystania nienawiści i konstruowania paranoi społecznej znajdują twórczą kontynuację w neokomunizmie. Od pierwszych lat „transformacji” wskazuje się w naszym kraju „wrogów publicznych”, którzy (jak za czasów walki czerwonych z „zaplutymi karłami reakcji”) zasługują na powszechne potępienie i na społeczną nienawiść. To „zoologiczni antykomuniści”, „lustratorzy”, „dekomunizatorzy”, „olszewicy” (nazwa nawiązująca do słowa „bolszewicy”, a wymyślona, jakżeby inaczej, przez samych komunistów), „czarni”, a potem „kaczyści” (określenie celowo nawiązujące do terminu „faszyści” i znów wprowadzone do obiegu przez czerwonych), „pisiory”, „mohery” itd. W organizowaniu nienawiści stosuje się zatem w III RP strategię identyczną jak za komunizmu – po jednej stronie stoi awangarda postępu (składająca się z ludzi najświatlejszych w danym społeczeństwie, m.in. z tych, co postęp zachwalali już za czasów Soso) – po drugiej „zaplute karły reakcji”, których losem nie powinien się przejmować pies z kulawą nogą.
Tworzenie nastroju społecznego, a raczej specyficznego klimatu sprzyjającego eskalowaniu nienawiści, pozwala tym psychopatom, co sterują emocjami obywateli i kreują społeczną paranoję, na uruchamianie „wyższych sił”. Chodzi np. o nękanie ze strony służb lub instytucji i urządzanie autentycznych nagonek na „zaplutych karłów” (takich jak np. M. Falzmann, A. Kern, A. Macierewicz, T. Rydzyk, J. Kaczyński, nawet pośmiertnie (!): L. Kaczyński, A. Błasik), o straszenie nową psychiatrią represyjną (przypadek W. Sumlińskiego) czy po prostu grożenie śmiercią tym „najbardziej znienawidzonym” (tu obecnie prezes PiS stał się „celem nr 1”). Przemoc, jaka idzie śladem tak organizowanej nienawiści (por. np. prześladowania, jakim poddano bł. ks. Jerzego Popiełuszkę), ma to do siebie, że nabiera specyficznego „usprawiedliwienia” lub „uzasadnienia”. Komuś „znienawidzonemu” po prostu „należy się nauczka”. Dany wróg publiczny więc niemalże sam się prosi o to, by go uciszyć. Ks. Popiełuszko „sam się prosił” o to, by ktoś powiedział „trzeba uciszyć tego księdza” i o to, by tego księdza w końcu uciszono.
Określenie „społeczna paranoja” nabiera zresztą specyficznej aktualności właśnie w neokomunizmie. Palmę pierwszeństwa w tej materii pełni wciąż komunizm, w którym nie tylko „leczy się” (w pełnym majestacie marksistowsko-leninowskich „nauk medycznych”) obywateli z „antysocjalistycznych poglądów”, ale traktuje ich lęki czy frustracje spowodowane nieustanną inwigilacją, śledzeniem itd. jako przejawy manii prześladowczej (!) (por. Matkowska, „System...”, s. 65, gdzie jest mowa o tym, jak ludzie STASI uzyskawszy od współpracującego z nimi lekarza informacje na temat pacjenta, który skarżył się na prześladowania ze strony komunistycznej bezpieki – jeszcze bardziej go nękali kontrolami, rewizjami, wezwaniami, by dowieść następnie, że tenże obywatel ma zaburzenia psychiczne). Tym niemniej neokomunizm nawiązuje do tej tradycji, gdy ludzi domagających się sprawiedliwego porządku społecznego (np. rozliczenia czerwonych) nazywa nienawistnikami i inkwizytorami, gdy osoby domagające się rzetelnego śledztwa ws. tragedii smoleńskiej nazywa paranoikami (i zaleca ich leczenie), gdy wreszcie za polityczny mord dokonany na przedstawicielu opozycji wini samą ofiarę, ewentualnie szefa partii opozycyjnej. Oczywiście neokomunizm w tym nawiązywaniu do tradycji komunistycznej po raz kolejny potwierdza pewną ciągłość (nie tylko „prawną” - lepiej by tu było mówić o ciągłości bezprawia - ale i instytucjonalną) zachodzącą między III RP a peerelem. Te same mechanizmy niszczenia przeciwników politycznych (nagonki medialne, nękanie instytucjonalne, zabójstwa na zlecenie) to zarazem dowód na to, w jak skrajnie patologicznym kraju od 21 lat żyjemy i jak blisko mu do rosyjskiej rzeczywistości politycznej, w której terror stanowi dla „graczy politycznych”zwykły środek do osiągania określonych celów.
Neokomunistyczna lewica (czerwono-różowa), czyli establishment III RP, kreuje wrogów publicznych, a następnie zaciekle ich zwalcza – dokładnie tak, jak to czyniono za „Polski Ludowej”. Establishment ten urządza zbiorowe formy „potępiania warchołów” - nie skrzykuje jednak potępiających na stadiony (jak zwożono „klasę robotniczą” i „inteligencję pracującą”, by potępiały „wydarzenia radomskie”), tylko przed telewizory. Establishment ten sięga po załgany język nowomowy, przypisując nienawiść tym, których się za pomocą organizowanej nienawiści niszczy – dokładnie tak samo jak komuniści nazywający obywateli protestujących na ulicach „chuliganami” i „wichrzycielami”. Neokomunizm urządza te kampanie kłamstwa jednak z tak wielką pasją, jakby się bał, że wydarzy się coś, czego nie da się powstrzymać zaklinaniem rzeczywistości. Neokomunistom brakuje bowiem ludowej armii, którą mogliby posłać, by „uspokoić nastroje” na ulicach. Czy wobec tego poproszą oni bratnią rosyjską armię o pomoc (tak jak nalegał w Moskwie Jaruzel przed wszczęciem grudniowej wojny z Polakami), czy też liczą na cud, a więc na to, że neokomunizm będzie trwał tyle, co poprzedni reżim?
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 1149