Ten drugi pokazał dobre przygotowanie i telewizyjną zręczność, a przede wszystkim pokazał wyborcom lewicy, którzy w 2007 roku głosowali na PO, ze mają już gdzie przyjść z powrotem. Jego ostatni apel, aby nie marnować głosu i nie głosować na PO, był powtórką zabiegu Tuska w debacie z Kwaśniewskim przed trzema laty. Komorowski dał się nabrać na konfrontacyjny kurs lidera SLD i szereg razy wchodził z nim w polemikę - w tym samym czasie Kaczyński wykazywał olimpijski spokój. Kandydat PO nie skompromitował się, ale udowodnił, że dla niego charyzma to pojęcie ze "Słownika Wyrazów Obcych". A jego ciągłe utarczki z Napieralskim spowodowały, że - zapewne tego nie chcąc - wciągnął młodego polityka do pierwszej ligi, w której przecież gra. To oznaczać będzie pewien, nie wiadomo jak duży, odpływ elektoratu z PO do SLD.
Kaczyński był najlepiej merytorycznie przygotowany ze wszystkich i, ciekawostka, jako jedyny nie miał modnego czerwonego krawata, tylko poważny czarny (prezydentura to poważna rzecz). Dla niego korzyść z debaty była jeszcze jedna, podstawowa: pozbył się ostatecznie traumy z debaty z Tuskiem w 2007 roku. Było to dla niego dobre przetarcie przed pojedynkiem z Komorowskim, poprzedzającym drugą turę. Tym bardziej dobre, że zwycięskie. Nie był to nokaut, ale dość wyraźne zwycięstwo na punkty.
Wieczorna debata miała dwóch zwycięzców: Kaczyńskiego i Napieralskiego. Ten pierwszy wygrał w praktyce wszystkie, poza jednym, starcia z głównym swoim oponentem, czyli Komorowskim (to jedno - zremisowane - dotyczyło in vitro).