Jest normą, wręcz światowym standardem, że premierzy i szefowie MSZ zajadle walczą o możliwość inwestycji w krajach trzecich lub też - odwrotnie - przyciągania inwestycji zagranicznych. Bez żenady promują własne firmy i koncerny, traktując to jako walkę o dobrze pojęty interes narodowy.
U nas jest inaczej. W Polsce stoi to wszystko na głowie. Pokutuje w praktyce oddzielenie służby zagranicznej, dyplomatycznej od reprezentacji interesów gospodarczych. Tak jakby były to dwa różne światy. Tymczasem jest to system naczyń połączonych: jedno bez drugiego funkcjonować nie może. Ograniczenie polityki międzynarodowej Polski wyłącznie do polityki traktatowej lub ewentualnie jeszcze walki o stanowiska w strukturach międzynarodowych to absolutny błąd. Ubolewam, że obecny rząd, w tym jego szef, a także minister spraw zagranicznych, z tego błędu nie zdają sobie sprawy.
***
Po wyborach europejskich, obok licznych gratulacji "krajowych", odebrałem też sporo "międzynarodowych, m. in. od jednego z liderów opozycji irańskiej Maryam Rajavi, wiceszefa Parlamentu Europejskiego Alejo Vidal-Quadrasa, szeregu posłów brytyjskich, ale też np. z krajów nadbałtyckich oraz ambasadora USA w Polsce. Miłe, ale po gratulacjach przychodzi czas pracy…
Utrapieniem polskiej polityki jest rozgraniczenie polityki międzynarodowej (III i IV) Rzeczypospolitej od promocji naszych interesów gospodarczych. Polacy są, niestety, bardzo w tym względzie oryginalni: wszystkie inne państwa na świecie, od USA począwszy przez Japonię, Chiny, Indie i największe kraje UE, wykorzystują swoje resorty spraw zagranicznych jako instrument do załatwiania interesów gospodarczych własnego kraju.