Radosław Sikorski, działając w imieniu Donalda Tuska, grzeszy pychą, tupetem, pretensjonalnością i niedyplomatycznymi manierami. Leszek Miller jako premier, a w znacznie mniejszym stopniu Włodzimierz Cimoszewicz jako jego minister spraw zagranicznych, choć niekoniecznie wykonawca linii Millera, grzeszył nieustannym udowadnianiem lojalności, gorliwością neofity i zbytnim konformizmem. To dwie skrajne filozofie czy też strategie uprawiania w III RP polityki zagranicznej wobec Stanów Zjednoczonych.
Jedna filozofia (Sikorskiego) prowadzi do marginalizacji, druga (Millera) do wasalizacji „na ochotnika”. Obie są nieskuteczne i niezbyt mądre. Obie są rezultatem niezrozumienia celów polityki zagranicznej takiego państwa jak Polska. I obie są wynikiem dość fundamentalnego niezrozumienia Stanów Zjednoczonych (nawet na poziomie analiz Alexisa de Tocqueville’a, przecież sprzed ponad 150 lat), a szczególnie motywów działania tamtejszych polityków.
Amerykanie wciąż są idealistami. Także amerykańscy politycy. Również ekipa Baracka Obamy – tym bardziej, im dłużej rządzi. Dlatego, wbrew pozorom, Ameryka prowadzi znacznie mniej cyniczną politykę zagraniczną niż by się wydawało, mniej wyrachowaną niż by mogła, mniej interesowną niż by to jej odpowiadało, nie tak bezwzględną jak by ją było na to stać i znacznie mniej naiwną niż chcą różni europejscy mędrcy. I, znowu wbrew pozorom, Amerykanie w polityce zagranicznej znacznie mniej i rzadziej kłamią niż inni, szczególnie najważniejsi gracze światowej sceny.
Z tego wszystkiego nie można wyciągać wniosku, że w relacjach z USA przeciętny europejski cynik osiągnie więcej niż naiwniak. Obaj niewiele osiągną, choć w różny sposób: cynik szybko Amerykanów zirytuje, zaś naiwniak równie szybko znudzi. Z Amerykanami najwięcej się zyskuje mówiąc prawdę, nie łamiąc danego słowa, wyraźnie definiując zobowiązania i oczekiwania, nie próbując ich przechytrzyć, ale też nie wykazując się tanim lizusostwem, łatwymi pochlebstwami czy naiwnym entuzjazmem. Te cechy amerykańskiej polityki znajdziemy na przykład w solidnej „Dyplomacji” byłego sekretarza stanu Henry’ego Kissingera. Choć w samym Kissingerze (urodzonym w Niemczech) walczył Europejczyk z Amerykaninem, więc jego polityka nie była do końca „amerykańska” (podobnie jak w wypadku urodzonej w Czechach sekretarz stanu Madeleine Albright).
Polska polityka zagraniczna i generalnie Polska nie będzie dla USA ważna, jeśli roztopi się w enigmie unijnej nieokreśloności, jeśli nie będzie dla Ameryki w jakiś sposób oryginalna i suwerenna. Czyli nadal musi to być ewidentnie polska polityka, ale też taka, w której Amerykanie znajdą coś, czego sami albo nie mają, albo nie do końca rozumieją. Na przykład taką wartością dodaną mogłaby być dla Ameryki specyficzna, głęboka znajomość Rosji, z której wynikają cele polskiej polityki wobec tego kraju. Nie ma takiej znajomości mający polskie korzenie, lecz politycznie zamerykanizowany Zbigniew Brzeziński. Nie mają jej najważniejsi obecnie gracze europejskiej polityki zagranicznej, generalnie „zrusyfikowani” czy też „zrusofilowani”. I nie chodzi tu o żadną antyrosyjskość, tylko o pewien „rusorealizm”. Amerykanom jest on wciąż potrzebny, a może nawet bardziej potrzebny niż jeszcze kilka lat temu, skoro administracja Baracka Obamy przedefiniowała swoje stosunki z Moskwą zgodnie z założeniami polityki „soft power”.
Polską oryginalnością dla USA mógłby też być nasz sceptycyzm wobec modnego europejskiego antyamerykanizmu. Dawałby on Stanom Zjednoczonym możliwość rozgrywania z europejskimi partnerami powszechnych na Starym Kontynencie antyamerykańskich resentymentów, które znacząco wpływają na politykę rządów, a często i samej Unii. Innym oryginalnym atutem mogłaby być nasza znajomość regionu, ale taka, która przekłada się na umiejętność tworzenia koalicji „zadaniowych”, czyli albo blokujących pewne rozwiązania, albo je promujących (często nasze regionalne interesy strategiczne są bliższe Waszyngtonowi niż Brukseli) – tak w Unii, jak w NATO.
Rząd Donalda Tuska popełnia zasadniczy błąd wypłukując polską politykę zagraniczną z oryginalności i suwerenności oraz roztapiając ją w europejskości. To sprawia, że taka polityka (jak to już zauważył publikowany na Salon24.pl były ambasador Wielkiej Brytanii w Polsce Charles Crawford) przestaje mieć dla USA jakiekolwiek znaczenie, nie ma dla Waszyngtonu żadnej wartości dodanej. Zresztą akurat wspólna polityka zagraniczna jest jeszcze w Unii kompletnie zalążkowa. Właściwie to nie ma takiego bytu jak unijna polityka zagraniczna, mimo że funkcjonuje szefowa tej polityki baronessa Catherine Ashton i tworzy się europejski korpus dyplomatyczny. Donald Tusk albo nie rozumie, albo nie chce zrozumieć, że roztopienie się w europejskości nie tylko nie jest interesujące dla USA, ale oznacza podporządkowanie polityce zagranicznej i interesom silniejszych, czyli głównie Niemiec i Francji.
Błędu Tuska nie popełnia brytyjski premier David Cameron, który nie rezygnuje z oryginalnej, suwerennej polityki zagranicznej, w tym wobec USA. Choć to jego rodaczka jest szefową unijnej polityki zagranicznej i Londyn mógłby na jej kształt mieć znacznie większy wpływ niż Warszawa. I nie wynika to tylko z tego, że Wielka Brytania jest znacznie silniejszym podmiotem polityki zagranicznej niż Polska: ma miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, posiada arsenał nuklearny i dość świeże wspomnienia po mocarstwowości, które przekładają się na wpływy w dawnych koloniach. Po prostu w przewidywalnej perspektywie żaden znaczący kraj UE (właśnie dlatego, żeby pozostał znaczącym) nie zrezygnuje z oryginalnej, suwerennej polityki zagranicznej, w tym polityki wobec USA. To, że się nie potrafi takiej polityki prowadzić nie oznacza, iż nie jest ona potrzebna, a wręcz nieodzowna.
Ważna jest oczywiście amerykańska obecność w Polsce, także militarna, bo to wzmacnia nasze bezpieczeństwo. Ale potrzebny jest inny poziom tej obecności i inna jej jakość. Na czym mogłoby to polegać? Mamy na przykład ogromny problem z edukacją na poziomie wyższym oraz z innowacyjnością. Dlaczego by nie zlecić Amerykanom utworzenia w Polsce uczelni działającej wedle amerykańskich reguł, takiego polskiego MIT czy Stanforda (na początek jednej, ale docelowo kilku). To się da zrobić naprawdę szybko, a efekty mogłyby być potężniejsze niż ktokolwiek sobie obecnie wyobraża. To by oddziaływało na cały system wyższej edukacji w Polsce (konkurencja, standardy, jakość badań, jakość kadry), ale także edukacji na poziomie średnim (podniesienie kryteriów dla kandydatów). Przede wszystkim jednak byłoby zalążkiem nowoczesności, kreatywności i innowacyjności – najpierw w nauce, a potem w całej gospodarce. Takie amerykańskie przeszczepy można by robić także w innych dziedzinach.
W perspektywie wizyty Baracka Obamy w Polsce widać wyraźnie, że obecna ekipa władzy nie ma dobrych stosunków z USA, bo mieć nie chce albo nie umie. A nie umie dlatego, że generalnie wielu rzeczy nie potrafi, nie rozumie, nie docenia. Polityka zagraniczna jest wszak tylko wypadkową całej polityki. I jest – jak mawiał Stefan Kisielewski – rezultatem. A raczej rezultacikiem, patrząc na osiągnięcia obecnego rządu.
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 29471
Moja opinia jest zbieżna z tą:
http://www.youtube.com/w…
Rozpoczęła się III Wojna Światowa (na razie są to lokalne konflikty).
My potrzebujemy USA, a USA Polski.
Jedyną jej zaletą byłoby chyba tylko to że byłoby w nich mniej TW-rzyszy, którzy są zakałą wszystkich wyższych uczelni w Polsce. Problem nie polega na uczelniach lecz na miejscach pracy dla absolwentów. Cóż z tego że będziemy produkować uczonych, którzy i tak nie znajdą zatrudnienia w tym kraju?
Wszyscy którzy chcą coś osiągnąć naukowo - wyjeżdżają właśnie do USA (tak jak moja kuzynka).
Chętnie pozostaliby w Polsce ale nie ma tu dla nich godziwego zatrudnienia. Polska gospodarka jest mało innowacyjna, "jedziemy" tylko na obcych licencjach. To taka "montownia" produktów z gotowych części.
Nie ma chyba żadnej gałęzi przemysłu która byłaby wizytówką naszego kraju. Do niedawna były jeszcze stocznie...
Panie Jarosławie - najpierw rozwój wysokich technologii i miejsca pracy dla absolwentów (może właśnie we współpracy z USA),a potem można myśleć o dodatkowych uczelniach. Chyba że chce Pan aby Amerykanie kształcili sobie u nas pracowników :)
PS
Dla absolwentów wyższych uczelni nie ma problemu z wizami - o co usilnie walczą wszystkie kolejne rządy.
Jestem pelen podziwu dla pana artykulu w,ktorym PAN opisuje polityke zagraniczna tych popaprancow. UWAZAM,ze obydwaj sa pieskami MOSKWY. JEDEN zracji tej,ze to byly funkcjonariusz partyjny pzpr,a drugi niejasna przeszlosc, bo jezeli chodzi o obecnego ministra to mnie sie wydaje,ze bedac dziennikarzem wojennym w AFGANISTANIE i aresztowany przez rosjan, niepodpisal czegos haniebnego,co dzis skutkuje przez zachowanie. Obym sie mylil POPARCIE I POZDROWIENIA DLA PANA TAK TRZYMAC
w każdej sprawie. Nie wszystko co amerykańskie musimy naśladować, ale powinniśmy się od Amerykanów uczyć. W bardzo wielu sprawach powinniśmy brać przykład właśnie z nich. A nie oglądać się na pomyleńców "jewropejczyków"
z tymi uczelniami. Problem tylko, czy absolwenci tych uczelni chcieli by pozostać w Polsce i służyć naszemu społeczeństwu, i czy obecny establishment (wiadomego pochodzenia) dopuścił by ich do czegokolwiek.
Ten artykuł budzi mój podziw. Trafiłem na niego przypadkowo, ale nie żałuję!
Nie znam się na polityce, tak jak pan i nie będę Panu pisał uwag, niech zrobią to inni!
Ci, którzy się na tym znają! Ja tylko napiszę tak, do pięt Panu i Pana bratu nie dosięgają
wszyscy ci opluwacze, którzy szkoły pokończyli dzięki pomocy SB i PZPR! Gdyby byli normalni,
uczyli by się od Pana. Ale żeby się uczyć i czegoś nauczyć, trzeba być inteligentnym.
Z inteligencją ludzie się rodzą, inteligencji się w szkole nie nauczą.
Pozdrawiam pana i życzę wszystkiego naj!
2011.06.14. 1.31
Czy ten ogromny problem z edukacją na poziomie wyższym polega na tym ze wedlug amerykanskich tlumaczy polskich dyplomow, wszyscy w Polsce koncza studia wyzsze ale na poziomie "szkoly sredniej"? Dla tych co nie przeszli tego szoku w USA, pragne wytlumaczyc ze "Wyzsza Szkola" w USA to Szkola Srednia tzw "High School". Chyba nigdy taka wyzsza "polska MIT" nie przyciagnie zdolnych studentow z calego swiata, gotowych zaplacic krocie za polski stopien naukowy, jesli nawet zlotymi literami na ogromnym dyplomie, napisza mu Polacy ze ma ukonczona "Wyzsza Szkole" np Ekonomiczna badz Technologiczna. Zagraniczne slawy universyteckie tez nie beda chcialy uczyc w Polsce w tej "Wyzszej Szkole" ze wzgledow prestizowych, bo bedzie wygladac, ze niby uczyli, ale w ....high school????.
Druga przykra sprawa to to ze ukonczenie tzw. 3 letnich studiow licencjackich w Polsce nie ulatwia, a wrecz utrudnia, znalezienie "white collar" pracy i mozliwosc podnoszenia kwalifikacji zawodowych zwlaszcza w USA.
Po pierwsze, sama nazwa "licencjat" nie ma odpowiednika w stopniach naukowych uzyskiwanych w Stanach Zjednoczonych, wiec stopien ten jest tlumaczony w USA jako "associate degree", ktore sa tylko 2 letnimi studiami pomaturalnymi. Na dopuszczenie do stopnia Magisterskiego tzw Masters, polskie "licencjaty" sie nie kwalifikuja bo program ten nie ma wystarczajacej liczby 8 semestrow. Na to potrzebne sa 4 letnie studia dajace stopien Bachelor. I tu pulapka sie zamyka: bez Bachelor ani rusz w gore. Zeby to "polskie MIT" dzialalo i bylo profitable musi zapewnic podobne stopnie naukowe (doslownie) jakie maja uczelnie universyteckie w USA.
Ostatni akapit wskazuje, że artykuł był pisany kilka lat temu. Niemniej, jeżeli był pisany po Wietnamie, Iraku, Libii, Ukrainie, Syrii (by wymienić główne "sceny" amerykańskiej polityki), to mnie osobiście ogarnia przerażenie.