AMERYKANIN W BITWIE POD GROCHOWEM! Hollywoodzka story...

25 lutego 1831r. rozegrała się Bitwa Pod Grochowem; jej skala i znaczenie stosunkowo mało  znane są współczesnym Polakom.  Bitwa nie została rozstrzygnięta, można ją jednak uznać za sukces Polaków; przeważającej liczebnie i w uzbrojeniu armii carskiej nie udało się rozgromić Polskiego Wojska. Zdziesiątkowani podkomendni gen. Dybicza musieli wycofać się z pola walki, dając tym samym możliwość odwrotu Polaków do Warszawy. Decydujące w tym starciu okazało się użycie rac kongrewskich rakietników kapitana Skalskiego i szarża naszych ułanów.

Jeden z mych przyjaciół – kanadyjski Polonus Romek Baraniecki dotarł do bezcennych materiałów – świadectwa Amerykanina Mr. Stephens’a, naocznego świadka tamtych wydarzeń.  Poniżej fragmenty jego wspomnień; być może kogoś w Hollywood zainspiruje ten malowniczy i straszny zarazem opis największej wówczas od czasu Waterloo europejskiej bitwy...

Lech Makowiecki

P.S. Podaję – za Romanem Baranieckim; miłej lektury...

Na 182- lecie Bitwy pod Grochowem.

 Amerykanin w  Olszynce Grochowskiej.

Niedawno wszedłem w posiadanie egzemplarza tygodnika „The New Yorker” z dnia 8 września 1838 roku, wydawanego,  jak głosiła stopka redakcyjna, w każdą sobotę rano przy 127 Nassau Street N.Y.   Na stronie czwartej zamieszczono fragment najnowszej książki p.t. „Incidents of travel”, której autorem był, jak podała redakcja, Mr. Stephens.  Umieszczony tekst nosił tytuł „Bitwa pod Grochowem”:

Bitwę pod Grochowem, największą w Europie od czasu Waterloo, stoczono dwudziestego piątego lutego 1831 roku, i z miejsca, gdzie stałem roztaczał się widok na na całe pole bitwy. Rosyjska armia dowodzona przez Dybicza, składała się ze stu czterdziestu tysięcy piechoty, czterdziestotysięcznej kawalerii trzystu dwunastu armat.  Ta potężna siła została rozmieszczona w dwóch liniach frontu i trzeciej w odwodzie. Jej lewe skrzydło, między Wawrem a bagnami Wisły, składało się z czterech dywizji piechoty w sile czterdziestu siedmiu tysięcy żołnierzy, trzech dywizji kawalerii w sile dziesięciu tysięcy i pięciuset kawalerzystów i stu ośmiu dział. Na prawym skrzydle stało trzy i pół dywizji piechoty z trzydziestu jeden tysiącami ludzi, czterema dywizjami jazdy w sile piętnastu tysięcy siedemset pięćdziesięciu ludzi i pięćdziesięcioma dwoma działami.  Przy brzegu dużego lasu naprzeciwko Lasu Olchowego, właśnie w miejscu gdzie stałem, ukryte były odwody dowodzone przez Wielkiego Księcia Konstantyna.  Przeciw tej potężnej armii Polacy wystawili nie więcej niż pięćdziesiąt tysięcy ludzi i sto dział pod dowództwem Generała Skrzyneckiego.
O świcie rosyjskie prawe skrzydło, wspomagane strasznym ogniem pięćdziesięciu dział i kolumnami żołnierzy, uderzyło na polskie lewe skrzydło z zamiarem przełamania go jednym miażdżącym wysiłkiem. Polacy, mający w tym miejscu sześć i pół tysiąca ludzi i dwanaście armat, nie ustąpując na krok, i wiedząc, że nie mogli liczyć na wzmocnienia, odpierali ten atak przez kilka godzin, aż do osłabnięcia rosyjskiego ognia.  Nagle, około godziny dziesiątej, pole pojawiły się rosyjskie siły, które wynurzając się z leśnego ukrycia, wyglądały jak jedna, niepodzielna masa żołnierzy. Dwieście dział, ustawionych w jedną linię, rozpoczęło ogień, od które zatrzęsła się ziemia, tak straszliwy, że najstarsi oficerowie, którzy walczyli pod Marengo i Austerlitz, takiego nie przeżyli.  Rosjanie uderzyli na lewe skrzydło, ale podobnie jak w przypadku ataku na skrzydło lewe, zostali odparci, więc Dybicz skierował siłę swojej armii na Las Olchowy,  z zamiarem rozdzielenia polskiego wojska.  Ogień stu dwudziestu armat skierowano tylko w to jedno miejsce, i pięćdziesiąt batalionów, nieustannie wysyłanych do ataku, dokonywało masakry nieznanej w annałach wojen.  Polski oficer, który brał udział w bitwie, powiedział mi, że małe strumienie płynące w lesie były tak gęsto wypełnione zabitymi, że piechota musiała przechodzić po ich ciałach.  Heroiczni Polacy, w sile dwunastu batalionów, przez cztery godziny utrzymywali las odpierając ten potężny atak.  Dzięwięć razy byli z niego wyparci i dziewięciokrotnie, dzięki znakomicie przeprowadzonym manewrom wyrzucali Rosjan ponoszących wielkie straty.  Baterie armat, nieustannie zmieniały pozycje, i często, jakby w kawaleryjskiej szarży, zbliżały się do nieprzyjacielskich szeregów, by z odległości stu stóp otworzyć morderczy ogień. 
O godzinie trzeciej po południu, generałowie, z których wielu było rannych, i którzy w większości po utracie koni walczyli pieszo na czele swoich oddziałów, postanowili wykonać manewr odwrotu, aby wciągnąć Rosjan na otwarty teren.  Dybicz, przypuszczając, że jest to ucieczka, spojrzał na miasto i wyrzekł, „Wygląda na to, że po tym krwawym dniu, napiję się herbaty w Pałacu Belwederskim.”  Sprowokowani Rosjanie wyszli z lasu.  Chmury rosyjskiej kawalerii, na czele z kilkoma pułkami kirasjerów, ciężkiej jazdy, ruszyło do ataku.  Pułkownik Piętka, którego kierował nieustannym ogniem swojej baterii przez pięć godzin,  siedząc z zimną krwią na rozbitej armacie i uparcie prowadząc skuteczny ostrzał, nagle w pełnym galopie opuścił stanowisko, tak długo utrzymywane pod straszliwym ogniem wroga.  Ten nagły manewr jego baterii ruszył rosyjskie wojska.  Kawaleria kłusem zbliżyła się do linii, gdzie stał oddział rakietników.  Potworny ogień skierowany w jej szeregi spowodował,  że konie, doprowadzone do szaleństwa przez płomienie, przestały być uległe i rozniosły panikę na wszystkie strony, a cały oddział, rażony ogniem polskiej piechoty został w ciągu kilku minut unicestwiony w takim stopnie, że z  pułku kirasjerów, który na czapkach miał napis „Niezwyciężeni”, nikt się nie uratował.  Resztki uciekającej kawalerii, ściganej przez ułanów, pociągnęły za sobą kolumny piechoty, rozpoczynając generalny odwrót, a okrzyk „Niech żyje Polska” dotarł do  murów Warszawy, wzbudzając radość wśród pozostających w napięciu mieszkańców.
Ostrzał tego dnia był tak ciężki, że w polskiej armii nie było ani jednego generała i oficera sztabowego, pod którym nie zabito lub nie raniono konia.  Dwie trzecie oficerów i, prawdopodobnie, żołnierzy miało przestrzelone kulami mundury i więcej niż jedna dziesiąta wojska odniosło  rany.  Trzydzieści tysięcy Rosjan i dziesięć tysięcy Polaków pozostało na polu bitwy, szereg na szeregu ułożeni na ziemi, a Las Olchowy tak był pokryty ciałami zabitych, że nazwano go tego dnia „Lasem Śmierci”.  Car był przerażony, a Europa zdumiona, na wieść, że ten który zdeptał Bałkany został pobity pod murami Warszawy.
Przez cały dzień, jak powiedział mój przewodnik, kanonada była przerażająca.  Tłumy mieszkańców obojga płci i bez względu na wiek, gromadziły się w tym samym miejscu, gdzie staliśmy, z niepokojem obserwując rozwój bitwy i przeżywając jej zmienne koleje, szczególnie w momentach, kiedy poprzez rozwiane dymy można było zobaczyć wycofujących się Rosjan lub Polaków.  Opisał wejście resztek polskiej armii do Warszawy jako scenę podniosłą a jednocześnie przerażającą;  włosy i oblicza były pokryte prochem i krwią, mundury rozdarte i zniszczone, ale wszyscy, nawet umierający, śpiewali patriotyczne pieśni, a kiedy Czwarty Pułk, który szczególnie wyróżnił się podczas bitwy, i w którego szeregach walczył brat mojego przewodnika, przeszedł przez most i długim szeregiem ciągnął powoli ulicami, z lancami drżącymi przed frontem oczekującej straży, z twarzami czarnymi i splamionymi krwią, niektórzy wyprostowani, niektórzy chwiejący się, a niektórzy ledwo trzymający się w siodle, wśród srogiego chóru patriotycznych pieśni podniósł się krzyk matek, żon, sióstr i kochanek, wypatrujących wśród tych rozbitych oddziałów, droższych nad życie kształtów, których tak wiele pogrążonych już było wtedy we śnie na bitewnym polu. Mój przewodnik powiedział mi, że w owym czasie był siedemnastoletnim chłopcem, i błagał ze łzami, ażeby mógł towarzyszyć swojemu bratu, ale jego owdowiała matka wymusiła na nim przysięgę, że tego nie zrobi.  Przez cały dzień, w tym samym miejscu gdzie obecnie byliśmy,  trzymając się za ręce stał wtedy z matką, która ściskała spazmatycznie jego dłoń, jak gdyby każdy odgłos działa dzwonił na śmierć jej syna; i kiedy ułani przejeżdżali, rzuciła się w ich stronę, rozpoznając w  postaci omdlewającego oficera, trzymającego złamaną lancę, swojego dzielnego chłopca. Chwiał się w siodle, a jego oczy były szkliste i nieobecne; zmarł tej nocy w jej ramionach.
 

W internecie odnalazłem zdigitalizowaną kopię książki Johna Lloyda Stephens’a (1805-1852), której pełny tytuł brzmi „Incidents of Travel in Greece, Turkey, Russia and Poland”, i opublikowanej w przez autora w 1838 roku w Nowym Jorku w wydawnictwie Harper & Brothers.  Intrygowało mnie najbardziej dlaczego Amerykanin, prawnik z Nowego Jorku, późniejszy odkrywca, dyplomata oraz prezes Panama Railroad Company, który, podążając zaleceniem swojego lekarza wybrał się pod koniec 1834 roku w podróż do Południowej Europy aby podreperować zdrowie, z dwóch tomów podróży opisanej na 506 stronach, postanowił zaprezentować czytelnikom amerykańskim temat Powstania Listopadowego (1830-1831). 
W książce można znaleźć przepiękne opisy zabytków Grecji, śladów kultury antycznej w Turcji, opisy Odessy, pałacu Kremlowskiego, Petersburga, Ermitażu, relacje dotyczące  obyczajów i kultury i historii narodów odwiedzanych, przez autora, krajów, a mimo to, z całego bogactwa informacyjnego swoich wspomnień, John Stephens, autor wydanej rok wcześniej „Incidents of Travel in Egypt, Arabia Petraea, and the Holy Land”  umieścił w „The New Yorker”, reklamując w ten sposób swoją nową publikację, opis bitwy stoczonej siedem lat wcześniej pod murami Warszawy, w kraju, którego już nawet nie było na politycznych mapach Europy.
Podążyłem więc tym  śladem i w efekcie poszukiwań wyłoniła się następująca historia.

W „The New York Evening Post”, który wyszedł w sobotę, dnia 29 marca 1834 roku pojawiła się informacja, że: „Dwie austriackie fregaty, Guerrier i Hebe, przypłynęły wczoraj z Triestu, po przebyciu trwającej 4 miesiące z Triestu i 41 dni z Gibraltaru, z których pierwsza miała na pokładzie 93 polskich pasażerów, a druga 141...
Tak zaczęła się amerykańska emigracja deportowanej do Stanów Zjednoczonych przez rząd austriacki, grupy 234 polskich oficerów z Powstania Listopadego. 
Oficerowie, którzy przybyli do Nowego Jorku, służyli podczas powstania w Korpusie Generała Józefa Dwernickiego (1779-1857), legendarnego zwycięzcy z bitwy pod Stoczkiem, 14 lutego 1831 r.

Na początku kwietnia 1831 Generał Dwernicki wyruszył ze swoim kopusem na Wołyń, aby wzniecić tam powstanie.  Walcząc z przeważającymi siłami rosyjskimi po zajęciu Porycka i zwycięstwach pod Beresteczkiem i Boremlem nad Styrem ruszył na Podole, gdzie nie otrzymawszy posiłków z Królestwa i rozwinąwszy się do bitwy, której Rosjanie nie przyjęli, zmuszony był przekroczyć granicę austriacką 27 kwietnia 1831 r.. Na terenie Galicji, pod naciskiem dyplomatycznym Rosji, korpus został internowany.
Austria odmówiła Rosji, która zażądała wydania polskich żołnierzy jako dezerterów. Los oficerów, internowanych w twierdzy Siebenburgen był przedmiotem zainteresowania rządów Anglii i Francji domagających się, bezskutecznie, uwolnienia uwięzionych Polaków.  Przez dwa lata oficerowie podróżowali z jednej fortecy austriackiej do drugiej.  Nieudana próba ponownego wzniecenia powstania przez pułkownika Józefa Zaliwskiego w 1832 roku doprowadziła do umowy w 1833 r., między rządami państw zaborczych, w sprawie odmawiania azylu polskim spiskowcom.  Zdecydowano również, bez konsultacji z rządem amerykańskim, aby deportować polskich oficerów internowanych w Austrii do Stanów Zjednoczonych.  Postawieni przed powołanym dla załatwienia tej sprawy trybunałem rządowym, oficerowie mieli do wyboru, albo powrót do rządzonej przez Rosję Polski, co oznaczało dalsze więzienie i syberyjską zsyłkę, albo wyjazd do Stanów Zjednoczonych.  Opcja emigracji do Ameryki nie była atrakcyjna dla Polaków, którzy woleli pozostać w Europie.  W końcu jednak, postawieni przed ultimatum, zgodzili się na wyjazd do Stanów Zjednoczonych, gdzie po długiej podróży i po nieudanej próbie zorganizowania ucieczki w Gibraltarze, dnia 28 marca 1834 roku zeszli na ląd w Nowym Jorku.

Wybuch Powstania Listopadowego  i jego dalsze losy, jak stwierdzają źródła historiograficzne, było przez społeczeństwo amerykańskie obserwowane z uwagą i sympatią.  Zryw wolnościowy Polaków porównywano do tradycji Rewolucji Amerykańskiej (1775 -1783).  W trakcie powstania o pomoc dla Polski apelował we Francji, genera Marquise de Lafayette (1757-1834), amerykański bohater walki o niepodległość. 

Innym orędownikiem sprawy niepodległości Polski był słynny amerykański pisarz, autor powieści„Ostatni Mohikanin”, James Fenimore Cooper (1789-1851), który utworzył w Paryżu w 1831, wraz z innymi Amerykanami,  komitet pomocy dla polskich powstańców.  Udzielił on nawet gościny w swoim rodzinnym domu w Cooperstown, Nowy Jork, młodemu powstańcowi Józefowi Truskolaskiemu, później inżynierowi i mierniczemu w Luizjanie i Utah, jak podaje Joseph A. Wytrwal w książce „Poles in American History and Tradition.”
W książce wydanej w 1957 roku w Nowym Jorku pod tytułem „Czyn Zbrojny Wychodźstwa Polskiego w Ameryce” autorstwa Komisji Historycznej Stowarzyszenia Armii Polskiej w Ameryce napisano że: „Żywa pamięć zasług Kościuszki i Pułaskiego stała się pobudką do szeregu szlachetnych porywów.  Były wypadki ze strony młodzieży amerykańskiej tworzenia oddziałów zbrojnych dla walki po stronie Polski.  Zbierano pieniądze na rzecz rewolucji polskiej, a mieszkańcy Bostonu ofiarowali sztandary dla walczącej armii polskiej. (...) Ale te szlachetne i idealistyczne porywy nie mogły, rzecz prosta, zaważyć na szali wypadków politycznych i wojskowych w Polsce.  (...) Wiadomości z Polski do Ameryki szły niezmiernie wolno. Tak więc wieść o wybuchu Powstania Listopadowego (29/30 listopada 1830 r.-R.B.) dotarła tutaj dopiero w styczniu 1831 roku.  Nim zdołano coś zrobić  powstanie zaczęło już upadać.  Pieniądze nie dotarły do kraju, a wielki przyjaciel Polski, dr. Howe, który je wiózł dla powstania, został aresztowany w Berlinie.  Sztandary też przyszły za późno...”

Jakkolwiek różnie potoczyły się losy „listopadowych” emigrantów, to the  „Novembrists” jak byli nazywani w Ameryce, na początku emigracyjnej drogi spotkali się z wielką życzliwością i pomocą ze strony społeczeństwa amerykańskiego oraz wpływowych polityków.  Organizowano zbiórki pieniędzy w miastach, miejsca pracy, a do Senatu Stanów Zjednoczonych już 22 kwietnia 1834 roku, wpłynął memoriał wnioskujący nadanie ziemi państwowej, na której polscy emigranci mogliby się osiedlić i pracować.
Jak informował „Long Island Farmer”, z dnia 23 kwietnia, 1834 roku: Mr. Calhoun, zaprezentował memoriał w imieniu 235 polskich patriotów, przedstawiając trudy jakie napotkali, i represje jakich doznali, za poświęcenie się sprawy wolności, i wystąpił do Komitetu do spraw Publicznych Gruntów o pozwolenie przyznania Polakom niewielkiej części państwowej ziemi.

„The Albany New York Evening Journal” dnia 13 maja 1834 zamieścił relację z kazania wygłoszonego w tym mieście w South Dutch Church:  „Ci waleczni, ale nieszczęśliwi ludzie, zasługują wielce na sympatię Amerykanów.  Zaryzykowali życie, honor i majątek, aby wywalczyć wolność dla Polski, taką, jaką mamy w Ameryce.  Ale byli pokonani przez barbarzyńców, którzy ponownie zbeszcześcili i zniewolili Polskę – najbardziej szlachetną, oświeconą i prawą część Europy.  Są oni Rodakami Kościuszki, który przybył z walecznym Polskim Legionem, aby pomóc naszym Ojcom w ich walce o Wolność.  Jako orędownicy Wolności zasługują na naszą gorącą sympatię, ale jako Rodakom Kościuszki, mamy wobec nich wielki dług wdzięczności.

Cieszy nas, jak się dowiadujemy od dobroczyńcy, który przybył z uchodźcami do naszego miasta, że dla niektórych z nich zorganizowano już miejsca do życia i pracy i mamy nadzieję, że w ciągu kilku dni wszyscy będą mieli je zapewnione.

Cieszymy się także, że ustawa nadająca własność ziemską uchodźcom, będzie miała trzecie czytanie w Senacie.  To jest sprawiedliwa i patriotyczna droga aby nagrodzić waleczne dusze z Polski, którzy walczyli i krwawili w naszej Rewolucji.”
 
Pomimo początkowych oznak  sympatii i poparcia  los polskich emigrantów był wyjątkowo ciężki. Jak pisał historyk polskiej emigracji Mieczysław Haiman (1888-1949): „Byli to przeważnie ludzie wykształceni, nierzadko dawniej bogaci, którzy przez powstanie utracili wszystko – stanowisko, rodzinę, majątek, przyjaciół i Ojczyznę.  Do ciężkiej pracy byli nie nawykli, rzemiosł nie znali.  Język angielski był im obcy.  Prócz nędzy i trwogi o jutro dokuczało im wspomnienie niedawnych klęsk Polski.  Gnębiła ich tęsknota za swoimi i krajem.”
 
Wkrótce, w 1842 Henryk Kałusowski doprowadził do utworzenia pierwszej w Stanach Zjednoczonych polskiej narodowej organizacji pod nazwą „Towarzystwo Polaków w Ameryce.”  Większość jednak polskich emigrantów opuściła Nowy Jork szukając miejsca dla siebie po całej Ameryce.
 
Sprawa walki Polski o niepodległość  i los polskich patriotów w Ameryce były znane autorowi „Incidents of Travel” kiedy wybierał się się na zwiedzanie Europy i można przypuszczać, że wybór Polski, jako kraju, w którym jego podróż się kończyła nie był przypadkowy.  Na pewno chciał zobaczyć ten kraj, o którym tak wiele i tak dobrze mówiło się wtedy w jego ojczyźnie i poznać miejsca znane mu z opowieści emigrantów. Chociaż nie tylko z opowieści, bo jak napisał we wspomnieniach, jedną z ulubionych jego lektur młodości była powieść „Thaddeus of Warsaw”,  pióra szkockiej pisarki Jane Porter, opisująca dzieje polskiego emigranta, uczestnika Powstania Kościuszkowskiego (1794).
 
Na stu stu stronach drugiego tomu swoich wspomnień, John Lloyd Stephens pisał o historii Polski, współczesnej mu tragicznej rzeczywistości, opisywał chwałę Polski niepodległej,  rzeź Pragi w 1794 roku, represyjną politykę i rządy caratu wobec Polaków oraz miejsca bitew Powstania Listopadowego, do których dotarł.
Ale pisał także o Warszawie, Krakowie, i ich mieszkańcach, o polskiej kulturze.  Zwiedził także kopalnie soli w Wieliczce, i przede wszystkim, gdzie tylko mógł  rozmawiał z ludźmi.  On sam był źródłem informacji o losach polskich oficerów w Ameryce do momentu swego wyjazdu. 
Był doskonałym, życzliwym Polsce obserwatorem, demokratą pogardzającym absolutyzmem, a na dodatek utalentowanym pisarzem i, jak twierdzą krytycy literatury amerykańskiej, świetnym stylistą.
 
Kiedy powrócił do Nowego Jorku atmosfera wokół polskich emigrantów zmieniła się.  Powodów było wiele, ale przede wszystkim miały na to wpływ słabnące, z upływem czasu zainteresowanie problemami polskiej emigracji,  bieżąca polityka wewnętrzna państwa oraz przesunięcie się uwagi społeczeństwa amerykańskiego na sprawy ekspansji na Zachód i tworzenie się rodzimego etosu bohatera-osadnika w opozycji do importu rewolucyjnych wzorców z Europy.  Wytworzyło się w tym czasie wiele niechętnych Polakom w Ameryce opinii i postaw,  którym trudno się było przeciwstawić słabej ilościowo i politycznie oraz  rozproszonej polskiej emigracji.
 
John Lloyd Stephens na pewno był tego świadomy, a jednocześnie podróż po Polsce umocniła, jak wynika z opublikowanych wspomnień,  jego osobistą sympatię dla Polski i Polaków.  Promując swoją nową książkę, nie tylko na łamach  „The New Yorker”, ale także w  innych lokalnych pismach i zamieszczając ten sam fragment, postanowił, prawdopodobnie, przypomnieć nowojorczykom sprawę walki Polaków o wolność  i tym samym przywrócić u czytelnika, wygasające już, zrozumienie i poparcie dla polskich żołnierzy-wygnańców i polskiej sprawy, którą tak gorąco wysławiano zaledwie przed czterema laty.
 
 
Historia ta zawiera jeszcze jeden, jakże ważny, kanadyjski wątek.  Otóż 28 marca 1834 roku w grupie polskich oficerów z korpusu generała Dwernickiego, zszedł na ląd z austriackej fregaty młody pułkownik, wychowanek Liceum Krzemienieckiego na Wołyniu, walczący i ranny w bitwie pod Grochowen, którą Stephens tak pięknie opisał. 
Był to Kazimierz Gzowski (1813-1898) herbu Junosza, który już w 1841 roku przybył do Kanady, by jako inżynier niebawem budować kanał Welland, wytyczać drogi Górnej Kanady i Toronto (Yonge Street), nadzorować rozwój kolei, stawiać mosty takie jak International Bridge z Fort Erie do Buffalo nad rzeką Niagara oraz projektować i budować port w Montrealu.  Był również twórcą i pierwszym prezesem Niagara Falls Park Commission.

Ten polski emigrant  stał się z czasem jedną z najważniejszych postaci w życiu politycznym Kanady, będąc wieloletnim współpracownikiem i osobistym przyjacielem pierwszego premiera Kanady, którym był Sir John Alexander Macdonald (1815-1891) i przez rok, w latach 1896-1897, piastował funkcję gubernatora porucznika Prowincji Ontario.  Przez pierwsze osiem lat mieszkał w London, później w Sherbrooke i w Toronto. 

Jest to temat na osobny artykuł, ale należy o tym wspomnieć, tym bardziej, że  5 marca 2013 roku, przypada dwusetna rocznica urodzin tego wielkiego Polaka i Kanadyjczyka.
 
Roman Baraniecki
 
P.S. Z cyklu - znalezione w sieci: jedna z wersji "Inwokacji" z płyty "Zayazd u Mistrza Adama" 
http://www.youtube.com/watch?v...
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

YouTube: 
Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika Ewakropkapl

23-03-2013 [18:30] - Ewakropkapl | Link:

To jest fascynujący opis Bitwy w Olszynce Grochowskiej i cenne dochodzenie męczeńskich losów powstańców, którzy uszli śmierci na polach bitewnych.
Jednak po latach i oni dołączyli do najliczniejszej Niebieskiej Armii Polskich Patriotów i Męczenników, tak to widzę...